piątek, 18 listopada 2016

zniknąć na jeden dzień.


Wracając ze szkoły, w której się duszę, korzystam z komunikacji publicznej. Zakładam słuchawki, otwieram książkę - robię wszystko żeby się odizolować i jakoś przeżyć te 45 minut, kiedy jestem zmuszona tolerować oddech obcej osoby na moim karku. Droga na uczelnię zajmuje mi około godziny, kalkulując to dwie dziennie, tygodniowo dziesięć, przez 4 lata studiów pewnie dużo. Wchodzę do szkoły. Słucham poparańców, którzy myślą, że moje życie zaczyna się i kończy w czterech ścianach. Niby autorytet, niby mądry, niby profesor, a tak mało życiowy. 



Niewiele mnie w życiu obchodzi. Codziennie mijam setki ludzi - są szczęśliwi, smutni, mają problemy. Ja też. O ile życie byłoby prostsze, gdybym mogła wyciszyć wszystko co dzieje się obok, wyłączyć emocje, nie przejmować się, zniknąć chociaż na jeden dzień. Uwielbiam swoją samotność, dni które mogę spędzić ze sobą, dozować otoczenie własną miarą. Mój idealny piątkowy wieczór to książka, dobra muzyka i średniej klasy wino - ot taka ze mnie imprezowa bestia. 

1. Pierwszy papieros.

Jest czwartkowy wieczór. Czuję się jak wszystkie poniedziałki w roku. Zaczyna się kalkulacja - jutro wybieram się specjalnie na godzinny fakultet, na którym jest lista. Muszę mieć minimum połowę obecności, godzin jest 16, więc potrzebuję być na 8. I tu zaczyna się szalona matematyka - ile spotkań już było? Tu pomaga kalendarz - 5. A na ilu byłam? Wykład jest na tyle fascynujący, że kompletnie nie mam pojęcia, notatek tym bardziej. Zrozpaczona piszę do koleżanek - one też nie wiedzą. Kapitan Dzieszczuk zaczyna zliczać zapisane snapy - z jej kalkulacji wynika, że byłyśmy tylko na 3. Trochę słabo, jest połowa semestru, a muszę dobić do 8, już zaplanowałam, że nie przyjdę przed świętami, po świętach, losowych sytuacji też nie mogę wykluczyć. Muszę iść, no trudno...

2. Drugi papieros.

Wyłączam budzik. Na konwersacji, której miniaturą są bliźniaki Mostowiak pod parasolem, widnieje najwspanialsza wiadomość - koleżanka Jastrzębska napisała, że byłyśmy 4 razy. Wyłączam pozostałe 3 budziki i idę spać dalej. Śnią mi się małe kotki podróżujące na jednorożcach. Wstaję po 9. Robię kawę. Praca w redakcji wspiera mój budżet i pozwala żyć godnie. Ostatnio pozwoliłam sobie na luksus - spieniacz do mleka z Ikei. Piję kawę i udaję, że jest tak samo dobra jak w Kartce. Sprawdzam telefon - Rudy z którym mieszkam wysłał mi smska, że w kuchni czekają na mnie słodkie bułeczki. Rozpływam się, biorę książkę. 
"- Może "Kraniec świata"?
- Banalne - parsknął poeta. - Nawet jeśli to faktycznie kraniec, trzeba to miejsce określić inaczej. Metaforycznie. Zakładam, że wiesz co to metafora, Geralt? Hm... Niech pomyślę... "Tam, gdzie..." Cholera. "Tam, gdzie..."
- Dobranoc. - powiedział diabeł."
Kurwa. Jest dobrze.

3. Trzeci papieros. 

Tak rozpoczęty dzień trzeba zakończyć równie dobrze. Nigdzie mi się nie spieszy, nic się nie dzieje. Idę do sklepu. Pani pyta mnie o dowód. Nie spodziewałam się tego w wieku 23 lat. Ekspedientka jeszcze się tłumaczy, że po prostu tak młodo wyglądam. Wracam szczęśliwa. Gotuję - wrzucam do garnka wszystko co lubię. Jebać to, najwyżej będzie do wyrzucenia. Otwieram wino, ogarniam wzrokiem pierdolnik w pokoju - dziś to wszystko mnie nie obchodzi. W głośnikach Nosowska nuci mi o magnoliach. Biorę długą kąpiel. Zostało jeszcze pół butelki wina, wieczór zapowiada się dobrze...


Oddycham pełną piersią, napięcie znika, wszystkie emocje odchodzą. Tego mi brakowało. Napawam się każdą minutą. Zapomniałam, jak bardzo lubię swoje towarzystwo.


A jutro...

Jutro znowu założę swoją pelerynę. Pełna gotowości ruszę ratować świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz