sobota, 30 stycznia 2016

Ja inżynier


Przyszedł czas, kiedy pierwsze mrozy odeszły w niepamięć. Temperatura ponownie przegoniła zero, zza chmur radośnie wygląda słoneczko, a śnieg zasłużenie cierpi w piekle (topi się za karę, więc to zdanie totalnie ma sens). Wyglądam za okno, można by rzec, że jest nawet przyjemnie. Skąd to wiem? W końcu jestem inżynierem.

Po fascynujących 3,5 latach studiów dostąpiłam zaszczytu ich ukończenia. W bólach zrodziłam swoje 43-stronnicowe dzieło, które pozwoliło mi poczuć się jak dumna matka, która wysyła swoje dziecię do szkoły. Niestety moja pociecha jest ułomna, kuśtyka i ma tylko jedno oko. No cóż. Jak nic ma to po ojcu. Dzięki temu doświadczeniu przekonałam się o swoim rażącym braku instynktu macierzystego. No trudno, świat będzie musiał przeżyć bez potomków niosących w genach mój geniusz. Natomiast rzeczywistość nauki i inżynierów wzywa. Jak było?

1. Dzień przed

Poranek przed dniem obrony rozpoczęłam radosnym bujaniem się w przód i w tył siedząc na łóżku. 47 pytań dotyczących toku trwania studiów majestatycznie walały się po podłodze. Nie pamiętam, czy rozrzucając je stwierdziłam, że umiem już wszystko, czy, że nie umie nic i to i tak nie ma sensu. Do 21 czas minął przerażająco szybko. Pytania powtórzone, może czas najwyższy zdecydować się na jakiś konkretny strój. Wszystkie szafki eksplodowały (same). Nic nie pasuje, nic nie wygląda dobrze. W jednym wyglądam jakbym szła na rozpoczęcie roku w zerówce, w innym jakbym starała się o rolę sekretarki w niskobudżetowym filmie. Nie mogąc samodzielnie podjąć decyzji zaczynam pisać do znajomych. Koleżanka konsultuje się ze swoją siostrą, później chłopakiem. Ja przeżywam panikę, bo Małgosia Rozenek nie odbiera. Może chociaż Magda Gessler? Ostatecznie najlepszym pomysłem wydaje się stworzenie ankiety na fejsbuku. Biegnąc do laptopa spektakularnie zahaczam o wszystko na podłodze zapoznając twarz z dywanem. Zasypiam spokojnie, jak dziecko. 

2. Obrona

Zostałam zaproszona do sali. Okazało się, że komisja jest dwuosobowa. Pani Dziekan niestety nie mogła się pojawić, ale ja wszystko rozumiem, w końcu piątek. Zakradam się do komputera, wciskam mojego profesjonalnego pendriva w kształcie żółwika i zaczynam prezentację. Przy drugim slajdzie ekran robi się niebieski, pojawia się jakiś napis, laptop robi PUFF i się wyłącza. Z oczami jak pięciozłotówki spoglądam na komisję, w myślach biję sobie brawo za inżynierskie podejście do psucia sprzętu. Na szczęście komisja stwierdza, że skoro ja pracę pisałam, oni czytali, to możemy sobie darować tę część egzamin. Reszta poszła już z górki. Losowanie pytania, nawiązanie w odpowiedzi do Krakowa, a następnie opowieści promotora z wakacji. Nie wiem, czy cała obrona trwała 8 minut. Nie wiedziałam, że tak szybko można uzyskać tytuł. Zaczynam rozważać doktorat.

3. Po obronie

Posiadam już tytuł inżyniera. Wnioskuję, że to moment, w którym moja atrakcyjność na rynku pracy wzrosła do miliona (kiedyś była to sama zajebista osobowość i poczucie humoru, teraz bonusem są ukończone studia). W wyobraźni widzę wszystkich szefów wielkich firm, którzy wykrzykując moje imię wygrażają sobie pięściami, że to ja będę ich pracownikiem. Chwilowo mam chyba problemy z zasięgiem, albo telefonem, bo od ponad 24 godzin jeszcze nikt nie zadzwonił z propozycją finansowania mojego życia, oraz rozpieszczania moich kotów. Mam nadzieję, że problem ten zostanie szybko rozwiązany. Czekam.

W chwili obecnej pragnę przeprosić wszystkie osoby, które poznam przez najbliższy rok. Podczas rozmowy, kiedy rzucą pytania "Co tak właściwie robisz" mam zamiar niezmiennie odpowiadać "Jestem inżynierem." Dodatkowo mam zamiar wyrobić pieczątkę z inż. przed moim imieniem i nazwiskiem. Nieważne, czy będę nie stemplować kolokwia na studiach magisterskich, czy kartę wstępu na siłowni. Nieważne. Niech wiedzą. 

Moc z Wami!


wtorek, 26 stycznia 2016

Wino raz!


Och, jest już 18! Dobrze, że zdążyłam wysprzątać mieszkanie. Butelka białego wina już się chłodzi, sałatka z awokado i pestkami dyni gotowa. Zostało mi tylko przygotować deskę serów i przebrać się w ładną, acz wygodną sukienkę. Folder z komediami romantycznymi awaryjnie zaktualizowany. Przecież zaraz wpadają dziewczyny na babski wieczór! 

Wyobrażenie babskiego wieczoru, czyli kolejny zbiór bzdur. Jasne, jest wino, ale nie butelka, a trzy. No chyba, że zaistnieje sytuacja, w której jedna z nas jest wyjątkowo smutna/szczęśliwa/zdenerwowana. Do specjalnych okazji stosuje się specjalne alkohole. Dodatkowo babski wieczór nie ma scenariusza. Nigdy nie zdarzyło mi się wraz z koleżankami czesać sobie nawzajem włosów wesoło paplając o niczym. Ale istnieje możliwość, że nie mam normalnych koleżanek i nigdy takich nie zdobędę. Za to mam niezapomniane (też się dziwię nad doborem słów) wspomnienia, a oto kilka z nich:


1. Dokończymy projekt!


Spora część mojej studenckiej alkoholizacji zaczynała się od słów: "Anka, kiedy kończymy projekt?". Projekty jak na złość nigdy się nie kończyły. Początek opracowywania projektu zaczynałam wraz z koleżanką od ciężkich decyzji - który sklep i co pijemy? Wracając miałyśmy mocne postanowienie - najpierw obowiązki, później przyjemności. Więc dla odwagi i na rozpęd mały drink. Pełne zapału otwierałyśmy teczki, zeszyty, notatki, a następnie zawsze padały te same słowa:
-Nie wiem.

-No ja też nie. 

Więc pamiętam, że część pomiarowo-rysunkową, jako artystka wykonywałam na oko. 
-Anka, wygląda Ci to na równomiernie zaznaczone? Ance robiącej kolejnego drinka zawsze się wydawało, że może być. Jak widać obie niedługo się bronimy, więc nasza skrupulatność zaowocowała. 

2. Tym razem prawie jak kobiety!

-Muszę na kimś poćwiczyć robienie paznokci. Takie coś, że odbijam na nich tekst z gazety. Nadasz się!
Gdybym wiedziała, że paznokcie najpierw moczy się w wódce, a następnie przykłada gazetę możliwe, że dwa razy bym przemyślała wieczorek poetycki tuż przed zajęciami terenowymi następnego dnia. Paznokci u rąk 10 więc i stosowny zapas alkoholu został wykonany. Efekt faktycznie wyglądał dobrze. My następnego dnia już niekoniecznie. Pamiętam, że do autokaru wchodziłam chyba jeszcze lekko pijana, bo na widok mikrofonu wesoło krzyknęłam "Będzie karaoke?" Później już tylko wspólnie umierałyśmy wymieniając suche żarty na kac humor. Ja mówiłam, a Anka starała się przeżyć. O dziwo, udało się. 

3. Ja zadzwonię!

-Dawno się nie widziałyśmy, może wieczór przy winku?

Po tych słowach Ruda przyjechała do mnie z czterema winami. Jak już są, to nie mogą się przecież zmarnować. W miarę upływu wina i nadrabiania zaległości obie stwierdziłyśmy, że nudno tak w domu i chodź potańczyć. Akcja milion. Czwarte wino się dopija. Z szafy wyleciały wszystkie sukienki. Jedna i druga niczym Picasso doskonaliły swoją twarz makijażem. Dobrze, że akurat ten obraz z pamięci mi uleciał. Gotowe. Wszystko idzie idealnie. Niestety pokonała nas taksówka. Lekko wstawiona, jak to miewają damy, nie mogłam dojść do konsensusu z panem taksówkarzem:

-Ale tak od razu adres? Hyhyhy, może najpierw jakieś kinowinokolacja, a nie od razu dokąd przyjechać? 

Taksówka nie wypaliła. Co zrobiły gwiazdy wystrojone niczym na Galę Uśmiechu Polsatu? Poszły do nocnego po dwa kolejne wina...

Nie promują alkoholizacji. Babskie wieczory nie zdarzają się co tydzień, a kobietom z nadmiaru emocji potrzebny jest czasem kieliszek wina. Ja mam akurat taki, o pojemności 700ml, więc zawsze zostaje jeszcze do spaghetti. Wrażliwi mogą zastąpić wyrażenia wszystkich napojów procentowych słowem marchewka. Przynajmniej będzie zdrowo. 
Co w takim razie nie jest mitem jeśli chodzi o babskie wieczory? Biorą w nich udział kobiety. Jeśli chodzi o inne aspekty, to sądzę, że nie ma reguły. 

Cheers!

niedziela, 24 stycznia 2016

Zostań dzikiem!


Swojej figury nigdy nie nazwałabym filigranową. Co prawda chyba nigdy nie doprowadziłam się do stanu, w którym turlałabym się między kuchnią, a pokojem, a jedzenie traktowałabym na równi z powietrzem, ale koło przezwiska Chuda nawet nie stałam. Można więc uznać, że jestem gdzieś pomiędzy. Odkąd pamiętam jedzenie stanowiło ważny element mojego życia, a moi rodzice nigdy nie mieli problemu "Jak nakarmić dziecko?", bo pociecha sama wesoło wsuwała mielone. Jak każda kobieta przechodziłam różne fazy: od "nie jem, przecież to najlepszy czas mojego życia i nie mogę go wspominać jako kluska", do "no kurwa, jak nie teraz to, kiedy ja się najem?". Jak żyć?

Odpowiedź przyszła mniej więcej rok temu - siłownia. "Będę koksować jak dzik, za rok nikt mnie nie pozna." Minął rok i niestety najczęściej ludzie których wolałabym unikać dalej mnie rozpoznają. Mimo wszystko mniej lub bardziej systematycznie od roku koksuję. Nie jest to mój styl życia, nie jestem fitmaniakiem, nie czerpię z tego życiodajnej siły. Ćwiczę, żeby bardziej nie zgrubnąć i żeby zapobiegać działaniu grawitacji na różne części ciała. W ubrania się mieszczę, więc chyba nie jest najgorzej. 

Siłownia, to miejsce w którym można wiele zaobserwować i wyciągnąć wnioski, co zawsze dobrze mi wychodziło.

1. Jak Cię widzą, tak Cię piszą. 


Jeśli już wybierasz się na siłownię (a czas jest idealny - nowy rok, nowa ja) skup się na najważniejszym, czyli prezencji. Obowiązkowo makijaż. Zaobserwowałam, że co wytrwalsze bojowniczki poprawiają go przed treningiem, a nawet utrwalają lakierem do włosów. Sprytnie, przecież na pewno się nie spocą. Nie wolno zapominać o rozwianym włosie, bo przecież tak  jest najwygodniej. Niech wszyscy widzą, że gwiazda przyszła na siłownię! Jeśli chodzi o panów, to chyba nigdy nie wyjdę z podziwu nad koszulkami typu bokserka (niby bokserka, a luźna - obowiązkowo musi nonszalancko odsłaniać sutek), na których uszycie zostało zużyte mniej materiału niż na moją koszulkę nocną, Nie wsiąka potu, a wizualnie też dupy nie urywa. Na początku myślałam, że to patent na laski, ale osobniki tak odziani zazwyczaj pozostają w wielkiej miłości do samego siebie. Jakie jest jej prawdziwe przeznaczenie? Pewnie będę musiała umrzeć w niewiedzy. 
Spakowani? Idziemy dalej!

2. Nigdy nie proś o pomoc, ani poradę. 


Pierwszy raz na siłownię wybrałam się z koleżankami, z których jednej zdarzało się już wcześniej tam bywać. Duża powierzchnia, obcy teren i mnóstwo sprzętu, na który nie masz pojęcia czy usiąść, czy kopnąć i uciec. Nigdy nie zapomnę, jak podczas pierwszej wizyty oddzieliłam się od koleżanek i wbiłam na maszynę ćwicząc "na czuja". Zrobiłam to tak trafnie, że chłopak, który przechodził obok opluł się wodą ze śmiechu. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jednak nie wiem jeszcze wszystkiego, dlatego warto wybrać się z kimś, kto ogarnia ten klimat, albo najnormalniej w świecie poprosić kogoś o pomoc. Ja tego nie robię, ze względu na wrodzoną nieśmiałość i ogólną zajebistość. 

3. Co się dzieje w szatni, zostaje w szatni.


Jeśli już zrobisz trening, a nie mieszkasz obok siłowni dla dobra społeczeństwa wypada wziąć prysznic. Zauważyłam, że wyzwolenie seksualne i akceptacja własnego ciała jest wprost proporcjonalna do wieku. Sama nie ukrywam się po kątach, żeby broń borze ktoś nie zauważył kawałka mojej kostki, jednak uważam, że podczas drogi między prysznicem a moją szafką ręcznik wygląda lepiej na mnie, niż nonszalancko przewieszony na ramieniu.Tendencję do świecenia golizną zauważam głównie u pań, które śmiało przekroczyły swój czas półtrwania.  Może to właśnie ta różnica pokoleń? 

Mimo wszystko siłownię polecam, zwłaszcza jeśli jesteś entuzjastą jedzenia. Możliwe, że nawet Ci się spodoba i znajdziesz coś nowego dla siebie. Jeśli nie, możesz tak jak ja ćwiczyć wyłącznie z powierzchownych powodów. Poza tym, poznając nowych ludzi zawsze będziesz wypadać jako ciekawsza osoba, mająca różnorodne zainteresowania.

Ja do tej pory rozmawiając o sporcie lubię wspominać, że trenowałam MMA i judo. Sprytnie pomijam, że MMA przez miesiąc 4 lata temu, a judo w ramach w-f'u na studiach. Lubię te spojrzenia pełne uznania i respektu. Zawsze je sobie przypominam jedząc kolejnego pączka.

czwartek, 21 stycznia 2016

Poradnik lutowy


Postanowiłam się nie hamować w życiu i bez ograniczeń być irytującą i denerwującą osobą. Na szczęście przy okazji jestem też szalenie zabawna, w końcu własne żarty śmieszą najbardziej. Postanowiłam to ponad 22 lata temu, dziś już tylko kontynuuję. Babcia zawsze mówiła, żeby być konsekwentnym, więc pewnie mam to we krwi. 

Temat, który chcę poruszyć jest gorszy niż pierwsze Last Christmas w październiku, czy czekoladowe zajączki w lutym. O co chodzi? Walentynki! Celowo poruszam ten temat w styczniu, zanim wszyscy utoną w morzu słodkich serduszek, albo morzu hejtu ( pozostawiam wybór) i są w stanie pozostać obiektywni. Tak jak ja całe życie. Zero emocji - zawód kobieta. 

W każdym razie. Nie zamierzam rozwodzić się nad bezsensem święta, czy bezgranicznym oddaniu 14 lutego. I tak przed tym dniem nie uciekniecie. Więc co tutaj znajdziecie? Odpowiedź na to, jak w ten dzień uszczęśliwić swoją drugą połówkę w tym miesiącu (dla wytrwałych możliwość wpisania dowolnej liczby miesięcy). 

1. Pokaż, że ją/go znasz!

Najlepsze prezenty to te, które pokazują, że interesujesz się drugą osobą, poświęcasz jej czas, a nawet słuchasz (opcja dla cierpliwych). Powiedział Ci kiedyś, że podoba mu się Twoja sukienka? Teraz już wiesz, że to była aluzja. Idź na zakupy i spraw sobie nową sukienkę/sukienki. Taki prezent na pewno mu się spodoba, a dodatkowo pokażesz, że go słuchasz. Jeśli jesteś już na zakupach nie ograniczaj się, zainwestuj w siebie! Przecież to on ma możliwość patrzeć na Twoje lico i nie bez powodu mówi do Ciebie Skarbie. Spraw mu przyjemność!  
I Ty mężczyzno zrozum aluzje swojej loszki. Pamiętasz jak wspominała, że nigdzie jej nie zabierasz? Połącz przyjemne z pożytecznym i weź ją na niedzielne zakupy do Obi. Dodatkowa zapunktujesz, jeśli zabierzesz ją w ciemny zaułek "Śruby, śrubki, tegesy" i powiesz - Bejbe, ja stawiam. Zobaczysz, że z wrażenia aż zaniemówi.

2.  Spędźcie czas razem!

Prezenty i upominki nie powinny grać pierwszych skrzypiec. Warto w tym dniu skupić się na drugiej osobie. Może po 2 miesiącach czas najwyższy zapytać się jej jak ma na imię? Jeśli Twój związek jest już na bardziej zaawansowanym poziomie, może to etap w którym ja i ty zamienia się na my? Porozmawiajcie o wspólnej przyszłości. Jeśli nie lubisz z nią/nim rozmawiać zaprojektujcie Wasz przyszły dom w Simsach. Umówiłeś się już z kumplami na piwko i xboxa? Weź ją ze sobą! Na pewno doceni, że chcesz ją zapoznać ze swoimi znajomymi i z zafascynowaniem będzie oglądać wasze potyczki dopingując Cię okrzykiem "Roz...wal ich Pysiaczku!". Tylko pamiętaj, żeby nigdy nie proponować jej gry. Kobiety klikają na oślep, piszczą, a później wygrywają. Nie rób tego kumplom, w końcu to Walentyki, a i dla nich miej trochę miłości. Męskiej miłości. Nie bądź cipką. 


3. Doceń ją/go!

Kto nie lubi słyszeć na swój temat komplementów? Wygłaszanie peanów na temat doskonałości drugiej osoby może jednak niektórym sprawiać problem. Uwaga: to nie jest takie trudne. Jeśli nie lubisz być bezpośredni, albo Twoja męskość Ci na to nie pozwala - śmiało, zakamufluj pochlebstwo, kobiety i tak usłyszą to co chcą. Dalej brak pomysłu? Weź ją na basen, a kiedy wesoło będziecie się pluskać możesz od niechcenia rzucić "Skarbie, widzę, że zmniejszyła Ci się wyporność" *, przecież każda kobieta w końcu zrozumie, że chciałeś powiedzieć "Schudłaś". Gorzej, że Ty z nadmiaru wody w płucach możesz już nic nie usłyszeć. 
Sabinki, nie zapominajcie, że mężczyźni chociaż się nie przyznają, to też lubią być doceniani. Powiedz swojemu misiowi, że czujesz się przy nim bezpiecznie, a wygląd i tak zawsze stawiałaś na ostatnim miejscu. Wyznaj, że ze wszystkich chłopaków z osiedla i całej jego paczki, to właśnie on jest najlepszym kochankiem! Bądź pewna, że Twoje drobne gesty zostaną zauważone.

Po tych złotych radach wszystko powinno być jasne. Jednak pamiętajmy, że to właśnie szczerość podbija nasze serca. Upijcie się razem (aby szczerość nie została poddana zwątpieniu) i między jednym czknięciem, a drugim wyznaj jej/mu Kochamnsiefchuj... 

A ja? Ja ten dzień zamierzam spędzić na meczu Legii. Pozdrawiam!



*Komplement autentyczny, chciałabym, żeby moja wyobraźnia sięgała tak daleko.

wtorek, 19 stycznia 2016

Zawód student

Dokładnie 3 lata studiów licencjackich, szaleńcy wybierają 3,5 inżynierskich. Czas to pojęcie względne, więc często te 3 lata zmieniają się w pięć. Ach, studia... Jestem właśnie w trakcie wesołego i beztroskiego okresu, kiedy to praca się pisze, sesja się zdaje, a ja leżę.

Za każdym razem, kiedy mam to szczęście wrócić na sam koniec świata, gdzie diabeł boi się powiedzieć dobranoc, inaczej nazywanym moją rodzinną miejscowością, odwiedzam naszego rodowego szaman, wodza, etatowo lekarza - Babcia sama w sobie zasługuje na osobny wpis. Wracając do tematu, zawsze słyszę: "Ja to bym chciała móc studiować. Wy teraz macie dobrze, świat przed wami, młodymi otworem stoi. W stolicy to wszystko możecie!" Dzięki Babciu, między ciastem, a gołąbkami, które we mnie wpychasz, nie mam serca Ci powiedzieć, że akurat tym otworem, to nikt by nie chciał wyglądać. Dlaczego?

1. S jak szansa


Wyrwanie się z małej miejscowości na studia to naprawdę wspaniała szansa. Okazja do podejmowania wyborów: jeść czy pić? Czy ciepła woda jest mi koniecznie niezbędna? Jeśli w lodówce nawet światło ogłosiło strajk głodowy, to czy jedno piwko coś jeszcze zmieni? Narzekanie. Wystarczy iść do pracy. Oczywiście, że całe grono pracodawców będzie się bić o Twoją dyspozycyjność. Przecież możesz przyjść w poniedziałek po 17, w środę między 11 a 16 masz okienko, no i w piątek do 14. Żyć nie umierać. Been there, done that. Jasne, praca dorywcza spoko, gorzej, że znajomi się kruszą, bo umawiając się na piwo prowadzisz zapisy w kalendarzu z miesięczną listą oczekującą.

2. Poszerzasz horyzonty 

Masz szansę nauczyć się rzeczy, których NIGDY więcej nie użyjesz poza egzaminem. Łezka wzruszenia sama płynie na myśl o filozofii przyrody:

"Koń nie jest koniem, ponieważ widzimy go koniem, ale dlatego, że zawiera w sobie pierwiastek koniowatości, czyli coś co czyni go koniem. Dlatego widzimy go jako konia."
Dzięki Pawciu, z tą dewizą całe życie do przodu.
Pomijam nawet fakt, że nie potrafię wyobrazić sobie jakiejś konkretnej pracy z już zdobytą wiedzą. Co więcej odnoszę wrażenie, że osoba wybierająca przedmioty całego toku studiów za cel główny obrała użyć wszystkich śmiesznych haseł z nowego wydania krzyżówek Jolka.

3. Nowi, wspaniali ludzie

Pojawiasz się pierwszego dnia zajęć. W przeciwieństwie do poprzednich miejsc nauki tutaj odbywała się selekcja. Przecież byle oszołom nie dostałby się na ten kierunek, a ja w końcu byłam 87/90 na liście. Nic bardziej mylnego. Nigdy nie zrozumiem jak niektórym osobnikom udało się uciec selekcji naturalnej.
Ale to w końcu nieopierzone chłystki, dzieciaki, może jeszcze się ogarną. Jako wisienka na torcie osobowości zawsze zostają prowadzący, profesorowie, doktorzy. Ilości wziąść, wyłanczać, bynajmniej i pełnych elokwencji maili przygniotły mnie już na pierwszym roku tak, że z Krecikiem jesteśmy ziomeczkami i razem kopiemy tunele w głąb naszej wspólnej jaźni. Byliśmy bardzo daleko, w końcu to obecnie 4 rok.

Czy odradzam? Nie. To fantastyczna przygoda. Jeśli nie wiesz, co chcesz robić w życiu, to w żadnym wypadku kończąc studia się to nie zmieni. Co więcej stany depresyjne z powodu ogólnego braku perspektyw mogą się nasilić. Mimo wszystko, uważam, że to jeden z ciekawszych etapów mojego życia. Czy przydatny? Jeszcze nie wykupiłam żadnej miejscówki na karton pod Poniatowskim, więc prawdopodobnie wszystko przede mną.

A co później? Czy życie po studiach jest tylko mitem? Jeśli uda mi się obronić pisaną w pocie czołach i morzu łez pracę inżynierską, czule nazywana przeze mnie kulką gówna, postaram się głębiej zbadać ten temat.