piątek, 23 grudnia 2016

Świąteczna depresja pierogowa

Z okazji świąt wszelakich mam w zwyczaju jeździć na mój rodzinny koniec świata. Do domu jeżdżę mniej więcej 4 razy w roku, więc wszyscy cieszą się na mój widok, a czasami nawet udaje mi się  zgarnąć tytuł najlepszego dziecka. To poważny konkurs w którym głównym jurorem jest Babcia, a wyniki są całkiem przypadkowe, zależne od jej aktualnego humoru. Im dłużej mnie nie ma,  tym częściej zdobywam koronę niesprawiedliwych. Można więc stwierdzić, że się opłaca. 

W tym roku postanowiłam skorzystać z okazji ostatniego studenckiego wolnego i przyjechałam wcześniej pomagać organizować świąteczny pierdolnik. Jak na chujową panią domu przystało rozsypałam do nagrzanego piekarnika cynamon i cieszyłam się zapachem świąt. Jak wiadomo mam rozmach, posypało się za dużo, więc udawałam przed sąsiadami, że dzielnie lepię pierniki. Z tak wspaniałej okazji postanowiłam napisać za co kocham święta.


piątek, 18 listopada 2016

zniknąć na jeden dzień.


Wracając ze szkoły, w której się duszę, korzystam z komunikacji publicznej. Zakładam słuchawki, otwieram książkę - robię wszystko żeby się odizolować i jakoś przeżyć te 45 minut, kiedy jestem zmuszona tolerować oddech obcej osoby na moim karku. Droga na uczelnię zajmuje mi około godziny, kalkulując to dwie dziennie, tygodniowo dziesięć, przez 4 lata studiów pewnie dużo. Wchodzę do szkoły. Słucham poparańców, którzy myślą, że moje życie zaczyna się i kończy w czterech ścianach. Niby autorytet, niby mądry, niby profesor, a tak mało życiowy. 

poniedziałek, 17 października 2016

Halinka, daj mie te pierogi!

Jestem aktualnie w fascynującym momencie życia, w którym od porzucenia Doliny Rozpaczy zwanej studiami powstrzymuje mnie zniżka studencka na tramwaje i inne rzeczy niezbędne do życia, oraz brak jakichkolwiek ofert pracy w zawodzie. Poza przykuwaniem się do drzew zawodowo przegrywam w życie, ale jak się okazało nikt nie chce mi za to płacić. Ale jak to mówią "kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości". O Sebixie już słyszeliście, więc chyba przerzucę się na hazard.


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

...and they lived happily ever after

Wracam z pracy, wchodzę na fejsbuka: ślub, pierścionek, dziecko, pierścionek, pierścionek, dziecko, focia płodu, obrączki, welon, dziecko. Jedną ręką dalej scrolluje,  drugą dolewam wina.  Oh well. Żyję w czasach, w których należy wyrzygać wszystko na portalu F.  Nieważne, czy jest dobrze, czy słabo - niech ziomeczki wiedzo. Nie wiem co jest ze mną nie tak. Nie chcę dzielić się najlepszymi i najintymniejszymi chwilami z randomowymi Romanami. Może to taki turbo egoizm, ale nie potrzebuję lajków, żeby przekonać się, że mam z moją Marzeną dobry związek.


poniedziałek, 4 lipca 2016

Rozmowa kwalifikacyjna

Tytuł wiele zdradza. Tak - w końcu zadzwonił upragniony telefon. Przeszłam drugi etap rekrutacji i potencjalny pracodawca zaprasza mnie na spotkanie.  Euforia, brokat i fajerwerki. Najpierw dowiadują się sąsiedzi. Następnie informuję całą rodzinę i każdego kogo znam - tak, jednak nie jestem aż takim przegrywem! Po chwili radości następuje chwila zwątpienia.
Jak przygotować się na rozmowę w sprawie pracy:
A. za prawdziwe PINIONDZE,
B. nawet trochę związanej z wykształceniem,
C. w której możesz udawać, że masz jeszcze jakąkolwiek godność?
Jak zwykle przejrzałam niezawodne internety w poszukiwaniu wskazówek tak więc:
Lecimy z tematem!

niedziela, 12 czerwca 2016

Supergirl

Za nami prawie połowa czerwca. Nastał czas uwielbiany przez wszystkich studentów - długo oczekiwana sesja. W przyszłym tygodniu mam 5 egzaminów, jakąś prezentację, jakieś sprawozdanie do oddania. Niedzielny wieczór zaplanowałam spędzić na nauce - więc jestem tutaj. 

Kiedy byłam mała zakładałam rajtuzy ze znakiem Batmana, czerwony ręcznik jako pelerynę, majtki z logo Supermana na głowę i biegałam po domu. Zazwyczaj w nocy, kiedy wszyscy już spali. Tak, nakurwiałam piruety w kuchni. To chyba wtedy Matka zaczęła farbować włosy. 

poniedziałek, 30 maja 2016

W imię przegrywu

Mam 23 lata. Jednym z moich największych życiowych osiągnięć jest uzyskanie tytułu inżyniera oraz własna pieczątka. Grubo. Moje całe życie to jesień pełna refleksji, melancholii i przemyśleń. Ostatnio postanowiłam wziąć przeznaczenie w swoje ręce i zacząć działać. Tym razem nie skończyło się na butelce wina. Słuchając radia dowiedziałam się o dużej kumulacji w Lotto. Żeby wygrać, trzeba przecież grać, prawda? Życie mnie i tym razem nie zaskoczyło. Wygrałam -2 złote. Dobra passa wciąż trwa. Czy poczułam rezygnację? O nie! W końcu wygrałam! Za moje -2 zł postanowiłam sprawić sobie -4 gumy kulki. Wszystkie marzenia na ten tydzień zrealizowane. 

piątek, 13 maja 2016

jak napisać cv - poradnik


Jestem inżynierem. Pomimo uporczywie powtarzanego faktu, nikt wcale nie chce obsypać mnie górą pieniędzy za nic. Jedno z wielu życiowych rozczarowań. Z tej okazji postanowiłam na okres między sesją letnią, a kampanią wrześniową poszukać miejsca, w którym będą płacić banknotami za robienie rzeczy. Żeby skomplikować sobie życie (w końcu jestem kobietą) postanowiłam szukać w zawodzie! Wyjęłam z teczki dyplom, położyłam obok telefonu. Nikt nie dzwoni. "Co jest?!" - myślę. I mówię też. Niestety ciężko mi rozdzielić te dwie czynności i wychodzi jak wychodzi. 

piątek, 25 marca 2016

Na wsi ni ma

Mijają już prawie dwa miesiące odkąd jestem inżynierem. Przyznam szczerze, że wbrew pozorom niewiele zmieniło się w moim życiu. Dalej jestem szalenie zabawna, jak i szalenie niebezpieczna. Dyplom odebrałam 5 dni temu. Moja uczelnia zaszalała i w miejscu hojnie wypisanych dziedzin, które owy dyplom obejmuje uwzględniła również nauki weterynaryjne. Więc wiecie - jeśli będziecie mieć problemy z małymi kotkami zgłaszajcie się do mnie (kotki bez problemów też zbieram). Z okazji zbliżających się świąt dyplom postanowiłam zabrać ze sobą na wieś - niech rodzina wie z kim ma do czynienia! Liczyłam na jakieś okrzyki zachwytu i gratulacje. To jedne z lepszych uwag:

-Ładne to to, ale duże... Ani ze sobą nosić, ani powiesić.
-Dlaczego taka smutna na tym zdjęciu jesteś? Ja bym Cię takiej smutnej do pracy nie przyjęła. 
-Dużo masz tych dyplomów... Daj Babci jeden, przykleję sobie pod kalendarzem!

niedziela, 6 marca 2016

Każdy popełnia błędy

Mam naturę zaczepno-obronną. Lubię się bić i chuliganić. Stopniowo z tego wyrastam. Przemoc nie jest odpowiedzią. Z życiowych perypetii wyciągam lekcje i uczę się na błędach. Generalnie ujmując jestem groźnym zawodnikiem.



Kiedy komuś niechcący zdarza się mnie uderzyć, a następnie przeprasza - czy to oznacza, że boli mniej? Wcale. Jednak jeśli nie straciłam przez to żadnego narządu, a ktoś wyraził skruchę - nie wyciągam zza pazuchy kosy. Wybaczam, bo mam dobre serce. Jednak są rzeczy, które ciężko przebaczyć, zapomnieć tym bardziej. Dziś o błędach słów kilka.

1. białe

Od zawsze przejawiałam geniusz. Chodząc do podstawówki stawiałam swoje pierwsze kroki poznając tajniki pisania. Samo w sobie nie okazało się trudne, jednak w połączeniu z gramatyką i ortografią mogło stanowić wyzwanie. W mojej pamięci utkwiło jedno z pierwszych dyktand. Niechlubnie napisałam "że" przez RZ. Śmiechom nie było końca, a Matka powiesiła kartkę na lodówce. Prawdopodobnie myślała, że tylko na tyle mnie stać. Od tamtej pory już nigdy nie powtórzyłam tego błędu. Nikogo nie przepraszałam. Za szczyt moich ówczesnych ambicji postawiłam sobie poprawę w tej dziedzinie. Możliwe, ze gdyby nie tamta sytuacja, nigdy nie zafascynowałoby mnie słowo pisane, a Wam nie dane byłoby czytanie tych bzdur. Jak widać "jeden krok w tył, dwa kroki do przodu" jak najbardziej aktualne. 

2. szare

Kilka lat później stawiałam swoje pierwsze kroki w sztuce kulinarnej. Postanowiłam przygotować obiad dla całej rodziny. Zwykłe kotleciaki są nudne, więc korzystając z internetu wybrałam najbardziej finezyjny przepis, jaki udało mi się znaleźć. Z braku czasu i wszystkich składników oraz nadmiaru kreatywności postanowiłam przepis zmodyfikować. Zamiast gulaszu podałam zupę z przyprawami, które przypominały kolorem te prawidłowe. Podczas obiadu Babcia musiała pilnie zadzwonić (zapewne do wróżki, czy przeżyje), Matka jadła pustą łyżką, natomiast Brat wszystko wypluł i nie omieszkał stwierdzić, że nie dość, że brzydka i głupia, to jeszcze nie umie gotować. Potem już tylko szybka przepowiednia o braku męża i czymś tam umierającym z głodu. Przeprosiny nic nie dały. Mam wrażenie, że do tej pory moja rodzina jest nieco nieufna, kiedy podaję swoje wyroby. Niesmak pozostał.

3. czarne

Do czego, jak do czego, ale do liczb - pamięci nie mam wcale. Swój aktualny numer telefonu posiadam ponad 4 lata, jednak do tej pory nie umiem go podać z pamięci i bez pomyłek. Systematycznie obliczam swój wiek, bo zatrzymałam się na 18. Nie wspominając dat. W skali 1-10: jak wielkim przypałem jest zadzwonić do Rodzicielki w dniu urodzin i nie złożyć życzeń? Miljon. Przez brata zostałam okrzyknięta dzieckiem gorszego sortu. Przeprosiny poniekąd wywabiły plamę na honorze, jednak skaza w życiorysie pozostanie na zawsze.

Do czego zmierzam? Wszyscy popełniamy błędy - większe, bądź mniejsze. Zdarza się każdemu. Przeprosiny nie sprawią, że pęknięty kubek wróci do swojej pierwotnej formy, ale z błędów można wyciągać wnioski. Warto wybaczać oraz obdarzyć drugą osobę zrozumieniem. W końcu jesteśmy tylko ludźmi. Poza tym nie ma piękniejszego uczucia, niż to, kiedy stajemy się lepszymi ludźmi wybaczając innym. Warto podkreślić, że przyznanie się do winy wymaga nie lada odwagi i czasami jest to wystarczającą reperkusją samo w sobie. 


W tym miejscu pragnę coś obwieścić. 
Stefanie, wyprałam Twoje Legijne szaliki (które nietrafnie u mnie zostawiłeś - co wybaczam) z moimi bordowymi spodniami. Szaliki mogą sprawiać wrażenie trochę różowych, jednak jak się zmruży oczy to już nie są. Niby inżynier, a jednak nie umie zaprogramować pralki. Mam nadzieję, że czytając to, nie pękła Ci żadna żyłka. Szaliki postaram się naprawić vanishem, albo innym czarodziejskim proszkiem. 

Idę korzystać z życia, póki takowe posiadam!

Stay tuned!

wtorek, 1 marca 2016

Bagaż doświadczeń

Ostatnia przesiadka za mną. Po spędzeniu 12 godzin na uczelni w końcu wracam na mój niebezpieczny koniec Warszawy. Z wigorem godnym chomika na odwyku słonecznikowym czekam na mój przystanek. Ze współczuciem spogląda na mnie starszy pan.
-Pani sobie usiądzie! Widać, że torba ciężka.
-Dziękuję.
-Co Pani tak kurczowo trzyma, zakupy?
-Bagaż doświadczeń

Wesoło mijają dni, miesiące i lata. Z każdym doświadczeniem stajemy się mądrzejsi (teoretycznie) i zmieniamy się. Dynamizm tych modyfikacji możemy kontrolować sowim mniej lub bardziej chętnym podejściem. Nie wiem, czy rozpoznałabym samą siebie sprzed kilku lat. Wiele się zmieniło, wiele się nauczyłam. Nie mniej jednak podstawowe filary mojej osobowości na przełomie prawie 23-letniego życia pozostały niezmienne. W przypadku kota nawet ewoluowały, w końcu jest już imię. Poza tym dalej jestem szalenie zabawna. Hehe. 

Zakładam, że jestem dużo mądrzejsza, niż 10 lat temu. Niestety właśnie wtedy musiałam decydować o swoim losie i nadawać tor biegu przyszłości. Co mogłabym doradzić samej sobie z tamtych lat?

1. Słuchaj siebie

Kiedy przeżywałam swoje pierwsze miłosne uniesienia - od zawsze byłam bardzo dojrzała, więc nawiązuję do czasów przedszkola - moja pierwsza miłość Filipek powiedział mi, że fajnie bym wyglądała w krótszych włosach. Od tamtego momentu codziennie wieczorem brałam nożyczki i obcinałam po ok 2-3cm warkocza - sprytnie, żeby Matka się nie zorientowała. Owy warkocz był codziennie przez Rodzicielkę układany i pielęgnowany z największą starannością. Po 3 dniach okazało się, że nie mam pojęcia ile to 2-3 cm, a marzenia o fryzjerce mogę porzucić. Matka okazała się spostrzegawcza i przez bardzo długi czas nosiłam przeróżne czapeczki zakrywające mój młodociany polot i finezję. W tamtym momencie zrozumiałam, że nie każda złota rada jest złota, a podczas podejmowania decyzji powinnam słuchać przede wszystkim siebie. Z każdym dniem udaje mi się to coraz bardziej.

2. Ryzykuj

Jako brzdąc i gówniarz, aż po czasy nastoletniego buntu cierpiałam na chorobliwą nieśmiałość. Wychowana pod okiem troskliwych opiekunów żyłam w przekonaniu, że najlepiej tam, gdzie bezpiecznie. Mając wszystko, co dziecku jest potrzebne nie odczuwałam potrzeby, żeby wychodzić poza jajko, które swoją drogą nigdy nie było zbyt wielkie (ok 22 tys. mieszkańców). Swoją pasję próbowania nowych rzeczy odnalazłam na studiach. Dowody na spełnianie się w tej dziedzinie odnajduję w licznych siniakach. Przez prawie 4 lata studiów zdążyłam skreślić ponad połowę pozycji z mojej listy "TO DO" spisanej w jakimś Dzienniku z liceum (Dzienniku, bo pamiętnikami wzgardzam). Warto otworzyć się na nowych ludzi i doświadczenia (poza weganami i rowerzystami). Aktualnie próbuję nie być wredna i nie zabijać głupich ludzi. 

3. Więcej egoizmu

Ludzie cierpią na samotność i potrafią spędzić całe życie szukając kogoś, kto ich doceni i pokocha. Mi udało się znacznie szybciej. Znalazłam kogoś, kto wytrzymuje wszystkie moje humory, zawsze zapewnia mi nietuzinkowe towarzystwo i mam pewność, że mnie nie zostawi. Znalazłam samą siebie. Uważam, że to niesamowite osiągnięcie wytrzymać prawie 23 lata z kimś, kto miewa trudny charakter. Z tej okazji systematycznie się nagradzam. Biorę siebie do empiku i mówię "Bierz co chcesz!" Pod koniec miesiąca trochę się nienawidzę za te dziękczynne szaleństwa, ale no cóż - nikt nie jest idealny. Na szczęście mi niewiele do tego brakuje. 

Czy moje rady sprawiłyby, że moje życie byłoby teraz inne, lepsze? Ciężko powiedzieć. Mimo wszystko chciałabym spotkać 13-letnią siebie i powiedzieć: "No worries pączku, będą z Ciebie ludzie!" Niestety, tamte czasy już minęły. Skupiam się na rzeczywistości i spełnianiu swoich kolejnych pozycji z listy. Jeśli chodzi o mój bagaż doświadczeń - jako typowa kobieta mam go zawsze przy sobie, w torebce. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy coś nietypowego może się przydać. 


Czy będę miała jakieś rady dla siebie za kolejne 13 lat? 
Jedno jest pewne. Na pewno jedną z nich nie będzie "Karm swojego kota częściej". 


Do usłyszenia!

wtorek, 23 lutego 2016

Studiów ciąg dalszy


-Co robisz?
-Kulgam.
-Ale po co? Przecież już jesteś inżynierem.
-Chcę, żeby moja kulka gówna była jeszcze większa - zostanę magistrem.

Minął czas beztroskiej, poobronnej laby i wróciłam z zimowych wakacji na końcu świata. Czas na powrót do rzeczywistości. Motywując się chęcią samorealizacji i mierzenia wyżej (165cm bez obcasów nigdy nie przekroczę, więc niestety mam trudniej na starcie) postanowiłam zdobyć tytuł magistra. Kontynuując przygodę z tą samą uczelnią (Gwiezdnych Wojen) stwierdziłam, że już nic mnie ostatecznie nie zaskoczy. Jestem w końcu dorosła, zdobyłam wyższe wykształcenie - wywnioskowałam, że w takim wypadku poważne traktowanie dostanę w bonusie. Hehe. 

1. Program

Pominę milczeniem burdel, który trwał podczas trudów uzyskania tytułu inżyniera. Przez rok próbowaliśmy wyprosić program studiów magisterskich. Pamiętam zdziwienie niektórych profesorów, że w ogóle wahamy się nad kontynuacją tak renomowanego kierunku. No cóż. W końcu, kilka miesięcy (2-3) przed obroną pojawił się ON - program. Oczywiście nie ostateczny. Wyłoniło się wiele pytań i sugestii - w końcu to studia dla nas. Wszystkie nasze problemy i propozycje zostały skrzętnie spisane i posypane magicznym pyłkiem. Kolejnie tak przygotowana koperta została przekazana kotołakowi podróżującemu na srebrnogrzywym jednorożcu, który miał ją doręczyć do władz wyższych. Na nasze nieszczęście były to ostatnie osobniki reprezentujące dane populacje i w międzyczasie zdążyły wyginąć zabierającą nasze postulaty do grobów jako tajemnicę. Nasz błąd. Mogliśmy wybrać wróżkę podróżującą na pegazie, albo małą syrenkę.

2. Wiem, co robię

Zgodnie z dewizą nowy semestr - nowa ja, w poniedziałek o 8 rano pojawiłam się na pierwszym magisterskim wykładzie. Prowadząca pochodzi z oddalonego - w każdym rozumieniu - wydziału humanistycznego. Sam przedmiot nazywa się komunikacją (pogrążając mnie w smutku okazało się, że sama karta miejska nie wystarczy do zaliczenia przedmiotu), a skupiać będziemy się na mówieniu, wyrażaniu siebie i innych super atrakcjach. Na początku czekało nas najgorsze pytanie - "Opowiedzcie mi coś o waszym kierunku."  Niestety okazało się, że ciężko coś konkretnego sklecić i plątaliśmy się w zeznaniach. Ostatecznie wystawiłam plecy gotowe na wbicie noża.
"Ojej, czyli jesteście taką naszą socjologią!" 

Serio. 3,5 roku walki z projektami, wszelkich odmian chemią i mikrobiologią, praca inżynierska pisana krwią, żeby usłyszeć coś takiego?

Formą zaliczenia tego zacnego przedmiotu ma być prowadzenia bloga/vloga/strony internetowej. Mam nadzieję, że tym wpisem wygram najwyższą stawkę. Oraz złotego pączka. 

3. Plan

Wisienka na torcie. Moje Eldorado - plan zajęć. Tym razem organizacja mojej uczelni przebiła samą siebie. Dwa dni przed rozpoczęciem semestru otrzymaliśmy plan z uwagą - brakuje 2 przedmiotów. Nie zawiodłam się. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że był to dla kogoś sposób na kaca po dobrej imprezie. Na pewno znacie kac humor i wszystkie zacne żarciki, które po pewnym czasie są żenujące i jednak nie mają nic wspólnego ze śmiechem? Ja znam bardzo dobrze, podobno nawet bez alkoholu. Mimo wszystko uważam, że ktoś ustawiając w poniedziałki zajęcia 8-20 i brak okienek - może ze mną konkurować. Dodatkowo totalny chaos i burdel organizacyjny. W ciągu 4 dni otrzymaliśmy od dziekanatu 6 maili dotyczących zmian w planie. W ostatecznej wersji ćwiczenia na siebie nachodzą i wypadałoby się rozdwoić. Na takiej karuzeli jeszcze nie byłam. A za mną dopiero pierwszy dzień. 

Pomimo przeciwności losu dzielnie się trzymam, dalej planuję wytrwać kolejne 1,5 roku. Z żalem stwierdzam, że przez kilka dni zdążyłam już zapomnieć o magii, która dzieje się na uczelni. Moja odporność kompletnie się wyczerpała. Jednak jestem inżynierem. Dam radę. Poza tym nie bez powodu jestem nadzieją i przyszłością Narodu (Babcia zawsze mi tak mówiła) oraz przede mną świetlana przyszłość (to też Babcia).

W takich przypadkach bardzo dobra jest motywacja. Wielu moich znajomych z roku do kontynuacji studiów skusiła wizja lepszego zarobku, atrakcyjnej pracy, a nawet rozwijania zainteresowań i nauki. Ja po uzyskaniu tytułu magistra obiecałam sobie pierwszego kota. Nazwę go Kotlet. Pół kot - pół kotlet. Trzeba mierzyć wysoko. 

Do usłyszenia!

piątek, 19 lutego 2016

Kobieta w walizce

Życie kobiety jest pełne wyrzeczeń, wymagań i obowiązków. Nie jest lekko. Musisz jakoś wyglądać. Do pełni szczęścia nie starcza żel i szampon w jednej butelce, nigdy nie masz się w co ubrać, a dodatkowo wiecznie toczysz wewnętrzną walkę pełną serca, rozumu i czekolady. Całość zazwyczaj pływa/tonie w winie. Kobieta budząc się rano wbrew pozorom wcale nie wygląda jak z okładki. Ilość rzeczy niezbędnych w codziennym życiu uświadamia sobie zazwyczaj w momencie, w którym musi się spakować na kilka dni.

Podróż planowana była z miesięcznym wyprzedzeniem. Doskonale wiedziałam, że planujemy wyjazd na 5-6 dni. Ale beztrosko stwierdziłam, że skoro na Woodstock spakowałam się tylko w torbę, którą noszę na siłownię, to teraz też się uda. Ja - naiwna. Skończyło się jak zawsze. Leżałam w centrum pokoju, które wyglądało, jakby wszystkie szafki nagle wybuchły. Dobrze, że przeżyłam. To doświadczenie jednak wiele mnie nauczyło. Pakowanie się posiada etapy nie do ominięcia.

1. Pakowanie wstępne

Liczę dokładnie ile dni i nocy spędzimy w podróży. Sprawdzam pogodę - zmienna. Super. Wyjmuję torbę. Zaczynam zabawę. Na środek pokoju wyrzucam wszystko, co mogłabym założyć. W szafkach zostaje niewiele. Segregując wszystko czuję się jakbym grała w Tetris. Następnie zaczynam kompletowanie kosmetyków i rzeczy, które mogą się przydać. No tak, w Bielsku na sto pro nie ma sklepów, więc wezmę wszystko. Z dumą patrzę na swój ekwipunek i dostrzegam jaka mała jest przy nim moja torba. Fantastycznie, przyda nam się przyczepka. W chwili opresji dzwonię w nadziei usłyszenia słów wsparcia do Matki. Ta natomiast upewnia się, czy wzięłam wystarczającą ilość swetrów, szalików i czy aby na pewno spakowałam apteczkę. Teraz mam wrażenie, że jedna przyczepka nie wystarczy.

2. Przerwa

Leżąc na środku pokoju uświadamiam sobie, że to wszystko mnie męczy i muszę chwilę odpocząć. To nic, że jest 23 - czas na przekąskę. Z resztek pozostałych w lodówce kompletuję coś, co może być jadalne. Za pomocą wesołego trafu wybieram film do szamy. Dramat. Zarówno film, jak i moja sytuacja. Nie mija godzina, kiedy talerz jest równie pusty jak butelka wina, a ja pośród wszystkiego szlocham, bo film jest smutny. Płaczę, bo ludzie mają prawdziwe problemy, a ja nie umiem się spakować. Po trochu umieram wraz z główną bohaterką. Moje cierpienie jest ogromne, tak jak ilość kotów, których brak odczuwam boleśnie. Ocieram łzy. Jest koło 2 w nocy. Sklecam smsa "Pierdolę, ludzie umierają, nigdzie nie jadę". Spokojnie idę spać. 

3. O kurwa, mam pół godziny

Wstaję rześko z 10 budzikiem. Patrząc na pokój sprawdzam wiadomości na onecie, czy aby na pewno nie odwiedziło mnie tornado. Już wiem, że mam jakieś pół godziny do wyjazdu i zero bagażu. Pod presją czasu ekspresowo wybieram tylko najpotrzebniejsze rzeczy. O dziwo wszystko mieści się w jednej torbie. Jestem z siebie dumna. Bez podskakiwania dopinam bagaż. Mam jeszcze 10 minut, więc spokojnie popijam kawę. Idę umyć zęby, a następnie w popłochu pakuję kosmetyki. Kto by pomyślał, że się przydadzą. Jedna kosmetyczka nie starcza. Potrzebuję jeszcze odżywki (podpowiedź dla panów: to taki jakby szampon, tylko się nie pieni). Ubolewam nad swoją kobiecością, siadam na torbie, jakoś ją zapinam. Możemy jechać. 

Po 4 dniach wycieczki stwierdzam, że nie użyłam ponad połowy ekwipunku. Żeby wyszło na moje prawdopodobnie będę wracała w 4 koszulkach i 2 parach spodni. Ciężko jest być kobietą. Dodatkowo okazało się, że na południu Polski też mają sklepy, więc zapewne będę wracać z pełniejszą torbą. 


– Tak naprawdę to niewiele wiem o kobietach.
– Wiedzieć to nikt nie wie, ani Freud, ani one same, ale to jest jak elektryczność, nie trzeba wiedzieć, jak działa, żeby cię kopnęło.

Carlos Ruiza Zafóna bardzo trafnie podsumował istotę wszystkich kobiet. Mogłabym się teraz rozwodzić nad bezsensem wszelkich swoich działań, ale przecież sama z sobą bić się nie będę.

Wystarczy mi taki widok z okna, kiedy budzę się rano.



Pozdrawiam z końca świata!

poniedziałek, 15 lutego 2016

Kibice tańczą Lambadę

Jedziemy metrem. Ja i człowiek, któremu zdarza się nazywać mnie swoją dziewczyną. Słodko. Podbija do nas szeleszczący ziomeczek.
-O, Seba, siemaneczko!
Chrząkam znacząco.
-Hehe, poznajcie się. To jest Seba, a to moja świnia - Weronika.
Śmiechom nie było końca.
-To co, widzimy się na stadionie?
-Jasna sprawa!

Czy jest jakiś lepszy sposób na spędzenie Walentynek, niż romantyczne wyjście na mecz? Nie ma.

Jako wierna fanka i najlepszy kibic (w końcu mam już kartę kibica) przeżyłam swoje pierwsze wyjście na prawdziwy mecz. Stadion jest podzielony na sektory: dla gości (który przez innych kibiców jest uroczo określany "tam, gdzie siedzą kurwy"), rodzinny (dużo dzieci), VIP (drogo, ale w cenie jest szama), boczny (dla ludzi, którzy po prostu chcą oglądać grę) oraz żyleta (czyli tam, gdzie byłam ja). Wyjście na mecz wiązało się dla mnie z korowodem emocji. Słuchając opowieści ciężko mi było dostrzec fenomen wydarzenia. Zbliżająca się wiosenna ekstraklasa stworzyła trudną do odrzucenia okazję, żeby przekonać się na własnej skórze - o co tyle krzyku? Poniżej przedstawiam najważniejsze obserwacje odnośnie całej sprawy okiem kobiety.

1. Outfit

Przed meczem zostałam wyposażona w białą, Legijną koszulkę z żyletą oraz szalik w tych samych barwach. Przez jakiś tydzień żyłam w przekonaniu, że założenie koszulki na kurtkę jest jedną, wielką wkrętą. Common. Po co? Wczoraj ostatecznie okazało się, że jednak nie był to żart. Przed wyjściem wyglądałam niczym bałwan ze sporą nadwagą. Szalik uparcie zawiązałam w fantazyjną kokardę - jeśli mam już wyglądać głupio to przynajmniej po mojemu. Jak się ostatecznie okazało nie byłam jedyna - tak się naprawdę robi (z koszulką, nie szalikiem). Skoro już byłam wystrojona, jak na zimowy bal w Krainie Lodu, czas przejść dalej.

2. Wesoły autobus

Dojazd na mecz zajmuje 15 minut, więc nie mogłam zrozumieć w jakim celu wychodzimy godzinę wcześniej. Czekamy na przystanku. Już nie czuję się głupio, bo wokół nas stoi minimum 30 innych Legionistów. Podjeżdża autobus, który słychać z daleka. Na pierwszy rzut oka już wypełniony ludźmi, więc nie widzę szans na wejście do środka. Ze zrezygnowaną miną patrzę na zegarek. Otwierają się drzwi, a kiedy ziomeczki dostrzegają nasze szaliki zaczynają śpiewać "Wchodźcie śmiało, jest nas mało!". Będąc nareszcie w autobusie pierwszy raz nie muszę się martwić, że nie mam się czego trzymać na zakrętach. Nie ma takiej potrzeby. Stoję przytulając się do zapewne 6 osób, a cała droga mija nam na śpiewaniu. Wszyscy w szampańskich humorach. Nieistotne, że się nie znamy - kibicujemy tej samej drużynie i to wystarczy.

3. Piosenki

Jedną z moich większych obaw był fakt, że nie znałam zbyt wielu przyśpiewek oraz ogólnego, stadionowego savoir vivre. Jak się okazało całkiem niepotrzebnie. Stojąc wśród tysięcy innych kibiców kompletnie nikt nie zauważył, że wymyślam własny tekst. W tych bardziej skomplikowanych przyśpiewkach do ich melodii wpasowywałam intro z Gumisiów. Jeśli chodzi o typowe, stadionowe zachowania (machanie szalikami, faki do sektoru gości, gwizdanie, itp.) to po prostu naśladowałam innych. W pewnym momencie chyba aż za bardzo wczułam się w rolę. Po wspólnym odtańczeniu Lambady w ferworze emocji poczułam się jak prawdziwy kibic. Ziomek obok dziarsko splunął. Nie będę gorsza. No trudno, buty i tak były do prania. Pod koniec meczu znałam już większość przyśpiewek, machałam szalikiem jak szalona, a mój towarzysz starał się zmienić miejsce.

Jeśli chodzi o sam mecz - dookoła działo się tyle rzeczy, że często musiałam lokalizować, gdzie wogóle znajduje się piłka. Nie mniej z dumą stwierdzam, że widziałam wszystkie gole, nawet tego, którego ostatecznie nie było. W spostrzeżeniach nie mogę pominąć oprawy. Moment w którym zapalają się wszystkie race, jest pełno dymu i nic nie widać zapamiętam chyba najbardziej. O dziwo nie jest to ironia.

Z niedowierzaniem stwierdzam, że 90 minut minęło niepostrzeżenie. Nawet nie musiałam wyciągać kostki rubika zabranej "w razie czego". Zdecydowanie się nie nudziłam. Wydaje mi się, że fanką piłki nożnej oglądanej na ekranie nie zostanę nigdy. Kunsztu gry, zapewne też nie zacznę zauważać. Mecze jednak polecam wszystkim. Warto się wybrać chociaż raz, żeby poczuć ten klimat, emocje oraz euforię, kiedy Twoja drużyna zdobywa bramkę. Wszyscy dookoła skaczą i wrzeszczą. Cokolwiek. Ja w geście uwielbienia dla Ćwieka krzyczałam BANGARANG. Ale to wszystko jest nieważne. W tym momencie, jestem tylko ja, mecz i 20-kilka tysięcy innych kibiców. 

Widzimy się na kolejnym meczu!

BANGARANG!


środa, 10 lutego 2016

Ja artystka

Doskonale pamiętam początek mojej przygody ze sztuką. Mając jakieś 3-5 lat (moja dokładność ma specyficzny poziom precyzji) dostałam swoje pierwsze kredki - świecowe. Jeśli ktoś miał z nimi styczność, to dobrze wie, że dupy nie urywają, a błędu z kartki nie da się zetrzeć za pomocą gumki. Dlatego podczas tworzenia za ich pomocą bardzo ważny jest plan i dokładność. Dzięki tym kredkom w podzięce za dar, który otworzył moją duszę artysty stworzyłam swoją pierwszą laurkę. Z łezką w oku wspominam dedykację "Kocham Cię Mamo" i delfina pływającego wśród morza kwiatków. Nie zostałam doceniona. Matka Najlepsza mówi, że dedykacji nie było, bo nie umiałam pisać, a ścianę trzeba było skrobać i ponownie malować. Pocieszam się, że wielcy artyści też nie mieli lekko.

Przez całe moje życie chwytałam się przeróżnych artystycznych przedsięwzięć, które pozwalały mi wyrazić siebie. Farby, kredki, wiersze, śpiew, taniec, przygoda z maszyną do szycia, diy, obecnie nawet przelewam swoje bzdury w literki. Z niektórych musiałam zrezygnować. Świat nie jest jeszcze gotowy na mój geniusz. Dla mnie najważniejsze jest to, że znajduję jakieś miejsce, w którym mogę stworzyć swój własny świat - bez obawy, że rodzina wyśle mnie do ośrodka dla wybitnych. Jeszcze.


1. “The world today doesn't make sense, so why should I paint pictures that do?”


Tak rzekł podobno Pablo P. Zgadzam się z nim całą sobą. Jeśli komuś udało mi się trafić na moją wesołą twórczość dobrze wie, że ciężko tam odnaleźć sens i spójność. Nie ma tam żadnych zasad poza moim kaprysem. Z tego powodu chyba najlepiej dogaduję się z kredkami.

Sama rysowałam. Jestem inżynierem. 

Zdarza się, że znajomi widząc jakieś bazgroły wpadają na pomysł z serii "narysuj mi coś". Niestety nie działa to tak prosto. Z tego miejsca pozdrawiam Kamila, który - z moich obliczeń - na rysunek czeka piąty rok. Kamilu - grunt, że zaczęłam! Wielkie dzieła nie powstają w pięć minut, więc możesz sobie tylko wyobrażać, jaki super prezent dostaniesz na 50 urodziny!

2. "Jak odnosi się Pan do kwestii religii, wiary i Boga? Wolę literaturę." (O. Pamuk) 


Zaczęło się od fascynacji książkami. Pamiętam moją pierwszą wizytę w bibliotece publicznej. Wracałam szczęśliwa niosąc książeczkę z kotkami na okładce. Nie byłam świadoma, że książkę napisał jakiś psychol, który zamieścił szczegółowy opis płonącej kotki, która osieraca maluchy w czymś przeznaczonym dla 7-latków. To zapewne jest źródłem mojego instynktu kocierzyńskiego. Skoro lubię czytać - będę pisać. Logika kobiety. Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie dzień, w którym zaczną smakować mi ziemniaki nie postanowię zostać jednym z nich. 
Niestety w pewnym momencie fascynacji zabawą słowem postanowiłam pisać wiersze. Nieudolnie.

Na górze róże,
na dole foki.
Jest nam cudownie,
jem Twoje zwłoki.

Niestety nikt nie zrozumiał mojej ody wychwalającej mięsko. Dla własnego bezpieczeństwa i stanu włosów Matki postanowiłam zakończyć przygodę z poezją i ograniczyć się do czytania. Skrycie mam nadzieję, że pośmiertnie zostanę doceniona, a w przyszłości ktoś będzie musiał to interpretować na maturze. 

3. "Wcale nie jest za późno, by szukać świata ze snów" (N. H. Kleinbaum)

Więcej o swojej twórczości pisać nie będę. Nie chcę zostać jedną z tych osób, które tworzą jednoosobowe groupie dla własnego ego. Moje radzi sobie świetnie, niedługo chyba założę mu osobne konto na fejsbuku. Zamiast peanów nad moją zajebistością - zachęcam wszystkich do poszukiwań miejsca w którym mogą chwilowo odizolować się od świata rzeczywistego. Sztukę i inspiracje można znaleźć wszędzie. Nie trzeba być nawet w czymś dobrym, dopóki sprawia nam to przyjemność i robimy to dla własnej satysfakcji - opcja dla przegrywów. Nie korzystałam, ale podobno też działa. 

Kolejnym atutem zapoznania się z tworzeniem sztuki są prezenty hand-made. Niedługo zbliżają się Walentynki. Jeśli wciąż nie macie pomysłu - jestem przekonana, że Wasza druga połówka jeszcze nie ma ramki z makaronu z Waszym wspólnym zdjęciem. 

Podziękujecie kiedy indziej!

Stay tuned!

niedziela, 7 lutego 2016

Presja rodzenia

Wstaję rano. Przede mną wizja kilkugodzinnej podróży i totalnego obżarstwa. Wracam na wieś. Moja miejscowość liczy sobie według cioci wiki około 22 tysiące osób. Nie jest źle. Jednak przy każdorazowym powrocie zostaję uświadomiona ze strony rodziny, że nie młodnieję, a moja macica się marnuje. Ja - jak na kobietę przystało - powinnam wynająć ją na 9 miesięcy pasożytowi, by ród miał ciągłość. Tak, niezwłocznie zbliżająca się 5 rocznica 18 urodzin zobowiązuje. To nic, że nie mam pracy, instynktu, czy ogólnie rzecz biorąc ochoty. Wnuczka sąsiadki babci została ciężarówką, więc mi też wypada. 

Ostatnio natknęłam się na obrazek w internecie, który tłumaczył fenomen kobiecego okresu. Mianowicie podobno są to krwawe łzy macicy, która płacze za macierzyństwem. Common. Mogłabym płakać nad losem moich lekko otyłych, przyszłych kotów, istotą problemów globalnych (w tym miejscu chciałabym zauważyć: jestem inżynierem), albo stanem swojego konta w tym miesiącu. Swoją przyszłość wizualizuję jako korpobitch biorącą kąpiel w hajsie, która wolny czas spędza na realizowaniu swoich chorych pasji. Niestety nic mi z kąta nie kwili, że głodno i zmień pieluszkę. Moje koty dostaną kuwetę, a do szamy będą turlać się same. 

1. Faceci mają łatwiej

Posadź drzewo, zbuduj dom i machnij syna. Serio? Jakoś żaden z moich braci przy Wigilijnym stole nie jest męczony, że ziemia pod budowę domu jeszcze nie kupiona.
-"A kiedy przywieziesz nam tu jakiegoś kawalera do pooglądania?
-Babciu, w internecie są takie strony z kawalerami do oglądania, że nam tu wszystkim razem czasu nie starczy."
Im należy się wyszaleć, zanim wybiorą tą jedną, jedyną. A drzewo? No problem, Babcia sama zasadzi. Poza tym, zawsze odnoszę wrażenie, że to kobieta w takiej sytuacji jest na przegranej pozycji. Jakoś ciężko jest w piątym miesiącu stwierdzić, że przerasta mnie sytuacja, nie jestem gotowa i ogólnie to odchodzę. Nie umniejszam tu płci męskiej, zapewne nie każdy facet by tak postąpił. Zazdroszczę możliwości. Jakby nie patrzeć - panowie mają taką opcję. Poza tym, to przecież zawsze decyzja kobiety, bo przecież ciało i jej. Brawo za jaja, panowie.

2. Instynkt

Na widok pacholęcia nie miękną mi kolana i nie mam ochoty wąchać jego główki. W supermarketach zazwyczaj dieta sama rozwiązuje swój problem, bo w dziale ze słodyczami wrzeszczącej dzieciarni najwięcej. W komunikacji miejskiej, kiedy jakiś małolat koniecznie chce pokazać swoją duszę artystyczną i o 7 rano śpiewać piosenki o dobrym chlebku wcale się nie uśmiecham. Zazwyczaj próbuję zmienić miejsce. Nie widzę siebie w roli matki. Nie chciałabym komuś zniszczyć życia. No chyba, że to facet - sam się świadomie w to pakuje. W zasadzie to dobrze mu tak.
Żartuję, przecież jestem samym szczęściem w kotach płynącym.
Nie umniejszam tu kobietom, które mają macierzyństwo we krwi, a maluch to ich spełnienie marzeń. Po prostu nasza Utopia ma kompletnie inny wymiar. Tylko ich fantazje są przyjmowane z większym aplauzem niż moje.

3. Środki

Otrzymałam tytuł inżyniera. W swojej szalonej ambicji idę po magistra. Jeśli znajdą się naiwniacy - doktoratu nie odmówię. Chwilowo moje doświadczenie zawodowe ogranicza się do półrocznego pobytu w administracji publicznej. Oczywiście za darmo - trzeba mierzyć wysoko. Mam wrażenie, że większość pracodawców na taki staż wesoło się roześmieje i poklepie mnie po główce życząc udanej zabawy w piaskownicy. Generalnie ujmując - aktualne mrzonki o szansie na pracę, dzięki której będę mogła nacierać się esencją wyciśniętą z wypłaty są równie sensowne, jak idea 500 zł na dziecko. Pomimo presji - użyj swojej macicy - nie widzę szans na utrzymanie dziecka. Mimo wszystko uważam, że koty są szybsze i bardziej waleczne jeśli chodzi o pokarm, a miska niestety jedna.

Jeszcze raz pragnę podkreślić, że zostałam inżynierem. Równomiernie zaznaczam, że nie obrażam matek obecnych i przyszłych. Najnormalniej w świecie się do tego nie nadaję. Nie rozumiem kampanii społecznych propagujących macierzyństwo. Kobiety które tego pragną, zapewne ostatecznie spełnią swoje marzenie. Nie widzę sensu w zachęcaniu osób mojego pokroju do szerzenia destrukcji wśród innych. I tak codziennie, małymi krokami spełniam ideę uprzykrzania życia innym. Po co dodatkowo tworzyć nowego człowieka, skoro już istniejącym nie jest lekko? 

Nie doceniam obecnych kanonów dojrzałości i stateczności. Dla mnie największym zobowiązaniem jest wspólna decyzja o posiadaniu psa. Człowieka zawsze można zostawić, ciężko przewidzieć jak potoczy się los. Pies zawsze będzie się cieszył na Twój widok, nigdy nie zrozumie odejścia, nie będziesz też organizować z nim weekendowych wypadów po rozwodzie. Decydując się na wspólnego psa deklarujesz swoją wytrwałość, cierpliwość i miłość drugiej osobie. Oczywiście w każdym, indywidualnym przypadku ten pies ma inną postać. Moją intencją jest zaznaczenie, że owy pies nie zawsze musi być dzieckiem lub ślubem. 

Chciałam zakończyć wpis porywającym okrzykiem - "Wyrzuć macicę na ulicę!" - jednak ograniczę się, do równie sensownego życzenia - znajdź swojego psa!

poniedziałek, 1 lutego 2016

Przywiąż się do drzewa!

Kiedy ktoś zadawał pytanie (najczęściej własna rodzina): Co ty tak właściwie studiujesz? Zawsze dumnie odpowiadałam Inżynierię, następnie coś bulgotałam, zawiązywałam buta, albo biegłam w poszukiwaniu kotów do karmienia. Mój przyszły kot (na jego poczet posiadam już kubek z kotem i parasolem, oraz zawsze odwiedzam dział dla futrzastych w TK-Maxx) będzie nazywał się Kotlet. Pół kot - pół kotlet. Na matkę miauczeć nie będzie. 

Studiuję, albo warto również przypomnieć, że uzyskałam tytuł inżyniera, na kierunku Inżynieria Ekologiczna. Nie, nie przykuwam się do drzewa. Nie, nie będę walczyć o żabki, bo są małe i słodkie. Jem zapewne więcej mięsa, niż przeciętny dzik z siłowni. Bezdomne zwierzęta oczywiście bym ratowała, ale to ze względu na złote serce, a nie kierunek studiów. Nie jestem jeżdżącą na rowerze wegetarianką. Gdzie sens? Jak żyć? Dziś obalam mity.

1. Nigdy nie pójdę na protest

Common. Mam wrażenie, że przykuwanie się do drzew jest dla ignorantów, którzy ulegli informacjom z komentarzy na onecie. Możliwe, że pochodzę z małej miejscowości, gdzie osiedlową mafię stanowi Pani Grażynka spod trójki (szanuję) i to u niej możesz sobie przegrać krzywym spojrzeniem. Jednak mimo wszystko uważam, że podstawowa wiedza, którą nawet przyswoiłam, tworzy dużo lepsze rozwiązania. Nie widzę siebie jako walecznej Gracji w worku jutowym, byleby walczyć o idee, o których nie mam pojęcia. Zdaję sobie sprawę z bezsensu takich poczynań, Można walczyć na poziomie. W szpilach z czerwoną podeszwą. Jestem tylko człowiekiem. 

2. Obowiązek ekologa

Klimat się zmienia. Te zdanie zapewne dobrze zna i pamięta ponad połowa osób z mojego roku. To nie jest opinia. To fakt. Czy zacznę z tej okazji zbierać wodę w deszczownicy i odsączać ją przez skarpetkę? Nie sądzę. Jednak zawsze wszystkie butelki po winie wyrzucam do pojemnika ze szkłem (tak, nie pijam wina z kartonu), a zęby myję przy zakręconym uprzednio kranie. Człowiek przez prawie 4 lata nasłucha się, że głód na świecie i brak wody pitnej, aż w końcu drobne czynności wchodzą w krew. Wydaje mi się, że przy aktualnej dostępności informacji i ogólnej świadomości nie jest to jakiś heroiczny wyczyn. Ja dzięki temu czuję się lepiej, jakby pewien profesor zwany przez nas Dziadkiem głaskał mnie po głowie i mówił, że Ziemia dziękuje. Nie sądzę, żeby tak proste i codzienne czynności były kierowane wykształceniem. Tak, wiem, wino, codziennie, hehe. 

3. Znajdź swoją drogę

Kiedy mówię o ekologii, każdy ma jakieś konkretne wyobrażenie, zapominając jak rozległe zagadnienia obejmuje. Mogę walczyć ze zwolennikami naturalnych futer. mięsożercami, wariatami, którzy chcą nam wyciąć Puszczę, idiotami od żabek i autostrad, męczyć fabryki (smog, Kraków, bądź na bieżąco), hejtować samochody, ratować drzewa, badać ścieki, kontrolować wysypiska. Świat przede mną otworem stoi! Brudnym, nieokrzesanym, jednak chyba najważniejsze, że widzę w tym sens. Od tego właśnie jest młodość - żeby kompletnie się zapomnieć w jakiejś idei i właśnie nią nazwać jakiś okres swojego życia. 

Za kilka lat, pracując w jakiejś korpo i za główne osiągnięcie pracy mając wymianę suszarek do rąk na papierowe ręczniki, mam nadzieję, że z łezką w oku przypomnę sobie ten wpis. Może kiedyś zgorzknieję i uznam to wszystko za naiwność młodości. Chwilowo roję sobie, że to o czym wiem, co chciałabym zmienić ma znaczenie. To poczucie misyjności i celowości sprawiło, że dla dobra środowiska kolejną butelkę po winie wyrzucę do odpowiedniego kontenera. 

A pisząc kompletnie poważnie - ludziom, którzy nie widzą sensu w zagadnieniach środowiskowych polecam wycieczkę do pierwszego lepszego wysypiska śmieci. Niezapomniane zapachy i przeżycia. Warto zadbać o komfort życia na poziomie użytkownika, bo przecież wszystko ma znaczenie. Przynajmniej wciąż żyje w tym przekonaniu. Ja i moje koty. Przyszłe.

Miau!

sobota, 30 stycznia 2016

Ja inżynier


Przyszedł czas, kiedy pierwsze mrozy odeszły w niepamięć. Temperatura ponownie przegoniła zero, zza chmur radośnie wygląda słoneczko, a śnieg zasłużenie cierpi w piekle (topi się za karę, więc to zdanie totalnie ma sens). Wyglądam za okno, można by rzec, że jest nawet przyjemnie. Skąd to wiem? W końcu jestem inżynierem.

Po fascynujących 3,5 latach studiów dostąpiłam zaszczytu ich ukończenia. W bólach zrodziłam swoje 43-stronnicowe dzieło, które pozwoliło mi poczuć się jak dumna matka, która wysyła swoje dziecię do szkoły. Niestety moja pociecha jest ułomna, kuśtyka i ma tylko jedno oko. No cóż. Jak nic ma to po ojcu. Dzięki temu doświadczeniu przekonałam się o swoim rażącym braku instynktu macierzystego. No trudno, świat będzie musiał przeżyć bez potomków niosących w genach mój geniusz. Natomiast rzeczywistość nauki i inżynierów wzywa. Jak było?

1. Dzień przed

Poranek przed dniem obrony rozpoczęłam radosnym bujaniem się w przód i w tył siedząc na łóżku. 47 pytań dotyczących toku trwania studiów majestatycznie walały się po podłodze. Nie pamiętam, czy rozrzucając je stwierdziłam, że umiem już wszystko, czy, że nie umie nic i to i tak nie ma sensu. Do 21 czas minął przerażająco szybko. Pytania powtórzone, może czas najwyższy zdecydować się na jakiś konkretny strój. Wszystkie szafki eksplodowały (same). Nic nie pasuje, nic nie wygląda dobrze. W jednym wyglądam jakbym szła na rozpoczęcie roku w zerówce, w innym jakbym starała się o rolę sekretarki w niskobudżetowym filmie. Nie mogąc samodzielnie podjąć decyzji zaczynam pisać do znajomych. Koleżanka konsultuje się ze swoją siostrą, później chłopakiem. Ja przeżywam panikę, bo Małgosia Rozenek nie odbiera. Może chociaż Magda Gessler? Ostatecznie najlepszym pomysłem wydaje się stworzenie ankiety na fejsbuku. Biegnąc do laptopa spektakularnie zahaczam o wszystko na podłodze zapoznając twarz z dywanem. Zasypiam spokojnie, jak dziecko. 

2. Obrona

Zostałam zaproszona do sali. Okazało się, że komisja jest dwuosobowa. Pani Dziekan niestety nie mogła się pojawić, ale ja wszystko rozumiem, w końcu piątek. Zakradam się do komputera, wciskam mojego profesjonalnego pendriva w kształcie żółwika i zaczynam prezentację. Przy drugim slajdzie ekran robi się niebieski, pojawia się jakiś napis, laptop robi PUFF i się wyłącza. Z oczami jak pięciozłotówki spoglądam na komisję, w myślach biję sobie brawo za inżynierskie podejście do psucia sprzętu. Na szczęście komisja stwierdza, że skoro ja pracę pisałam, oni czytali, to możemy sobie darować tę część egzamin. Reszta poszła już z górki. Losowanie pytania, nawiązanie w odpowiedzi do Krakowa, a następnie opowieści promotora z wakacji. Nie wiem, czy cała obrona trwała 8 minut. Nie wiedziałam, że tak szybko można uzyskać tytuł. Zaczynam rozważać doktorat.

3. Po obronie

Posiadam już tytuł inżyniera. Wnioskuję, że to moment, w którym moja atrakcyjność na rynku pracy wzrosła do miliona (kiedyś była to sama zajebista osobowość i poczucie humoru, teraz bonusem są ukończone studia). W wyobraźni widzę wszystkich szefów wielkich firm, którzy wykrzykując moje imię wygrażają sobie pięściami, że to ja będę ich pracownikiem. Chwilowo mam chyba problemy z zasięgiem, albo telefonem, bo od ponad 24 godzin jeszcze nikt nie zadzwonił z propozycją finansowania mojego życia, oraz rozpieszczania moich kotów. Mam nadzieję, że problem ten zostanie szybko rozwiązany. Czekam.

W chwili obecnej pragnę przeprosić wszystkie osoby, które poznam przez najbliższy rok. Podczas rozmowy, kiedy rzucą pytania "Co tak właściwie robisz" mam zamiar niezmiennie odpowiadać "Jestem inżynierem." Dodatkowo mam zamiar wyrobić pieczątkę z inż. przed moim imieniem i nazwiskiem. Nieważne, czy będę nie stemplować kolokwia na studiach magisterskich, czy kartę wstępu na siłowni. Nieważne. Niech wiedzą. 

Moc z Wami!


wtorek, 26 stycznia 2016

Wino raz!


Och, jest już 18! Dobrze, że zdążyłam wysprzątać mieszkanie. Butelka białego wina już się chłodzi, sałatka z awokado i pestkami dyni gotowa. Zostało mi tylko przygotować deskę serów i przebrać się w ładną, acz wygodną sukienkę. Folder z komediami romantycznymi awaryjnie zaktualizowany. Przecież zaraz wpadają dziewczyny na babski wieczór! 

Wyobrażenie babskiego wieczoru, czyli kolejny zbiór bzdur. Jasne, jest wino, ale nie butelka, a trzy. No chyba, że zaistnieje sytuacja, w której jedna z nas jest wyjątkowo smutna/szczęśliwa/zdenerwowana. Do specjalnych okazji stosuje się specjalne alkohole. Dodatkowo babski wieczór nie ma scenariusza. Nigdy nie zdarzyło mi się wraz z koleżankami czesać sobie nawzajem włosów wesoło paplając o niczym. Ale istnieje możliwość, że nie mam normalnych koleżanek i nigdy takich nie zdobędę. Za to mam niezapomniane (też się dziwię nad doborem słów) wspomnienia, a oto kilka z nich:


1. Dokończymy projekt!


Spora część mojej studenckiej alkoholizacji zaczynała się od słów: "Anka, kiedy kończymy projekt?". Projekty jak na złość nigdy się nie kończyły. Początek opracowywania projektu zaczynałam wraz z koleżanką od ciężkich decyzji - który sklep i co pijemy? Wracając miałyśmy mocne postanowienie - najpierw obowiązki, później przyjemności. Więc dla odwagi i na rozpęd mały drink. Pełne zapału otwierałyśmy teczki, zeszyty, notatki, a następnie zawsze padały te same słowa:
-Nie wiem.

-No ja też nie. 

Więc pamiętam, że część pomiarowo-rysunkową, jako artystka wykonywałam na oko. 
-Anka, wygląda Ci to na równomiernie zaznaczone? Ance robiącej kolejnego drinka zawsze się wydawało, że może być. Jak widać obie niedługo się bronimy, więc nasza skrupulatność zaowocowała. 

2. Tym razem prawie jak kobiety!

-Muszę na kimś poćwiczyć robienie paznokci. Takie coś, że odbijam na nich tekst z gazety. Nadasz się!
Gdybym wiedziała, że paznokcie najpierw moczy się w wódce, a następnie przykłada gazetę możliwe, że dwa razy bym przemyślała wieczorek poetycki tuż przed zajęciami terenowymi następnego dnia. Paznokci u rąk 10 więc i stosowny zapas alkoholu został wykonany. Efekt faktycznie wyglądał dobrze. My następnego dnia już niekoniecznie. Pamiętam, że do autokaru wchodziłam chyba jeszcze lekko pijana, bo na widok mikrofonu wesoło krzyknęłam "Będzie karaoke?" Później już tylko wspólnie umierałyśmy wymieniając suche żarty na kac humor. Ja mówiłam, a Anka starała się przeżyć. O dziwo, udało się. 

3. Ja zadzwonię!

-Dawno się nie widziałyśmy, może wieczór przy winku?

Po tych słowach Ruda przyjechała do mnie z czterema winami. Jak już są, to nie mogą się przecież zmarnować. W miarę upływu wina i nadrabiania zaległości obie stwierdziłyśmy, że nudno tak w domu i chodź potańczyć. Akcja milion. Czwarte wino się dopija. Z szafy wyleciały wszystkie sukienki. Jedna i druga niczym Picasso doskonaliły swoją twarz makijażem. Dobrze, że akurat ten obraz z pamięci mi uleciał. Gotowe. Wszystko idzie idealnie. Niestety pokonała nas taksówka. Lekko wstawiona, jak to miewają damy, nie mogłam dojść do konsensusu z panem taksówkarzem:

-Ale tak od razu adres? Hyhyhy, może najpierw jakieś kinowinokolacja, a nie od razu dokąd przyjechać? 

Taksówka nie wypaliła. Co zrobiły gwiazdy wystrojone niczym na Galę Uśmiechu Polsatu? Poszły do nocnego po dwa kolejne wina...

Nie promują alkoholizacji. Babskie wieczory nie zdarzają się co tydzień, a kobietom z nadmiaru emocji potrzebny jest czasem kieliszek wina. Ja mam akurat taki, o pojemności 700ml, więc zawsze zostaje jeszcze do spaghetti. Wrażliwi mogą zastąpić wyrażenia wszystkich napojów procentowych słowem marchewka. Przynajmniej będzie zdrowo. 
Co w takim razie nie jest mitem jeśli chodzi o babskie wieczory? Biorą w nich udział kobiety. Jeśli chodzi o inne aspekty, to sądzę, że nie ma reguły. 

Cheers!

niedziela, 24 stycznia 2016

Zostań dzikiem!


Swojej figury nigdy nie nazwałabym filigranową. Co prawda chyba nigdy nie doprowadziłam się do stanu, w którym turlałabym się między kuchnią, a pokojem, a jedzenie traktowałabym na równi z powietrzem, ale koło przezwiska Chuda nawet nie stałam. Można więc uznać, że jestem gdzieś pomiędzy. Odkąd pamiętam jedzenie stanowiło ważny element mojego życia, a moi rodzice nigdy nie mieli problemu "Jak nakarmić dziecko?", bo pociecha sama wesoło wsuwała mielone. Jak każda kobieta przechodziłam różne fazy: od "nie jem, przecież to najlepszy czas mojego życia i nie mogę go wspominać jako kluska", do "no kurwa, jak nie teraz to, kiedy ja się najem?". Jak żyć?

Odpowiedź przyszła mniej więcej rok temu - siłownia. "Będę koksować jak dzik, za rok nikt mnie nie pozna." Minął rok i niestety najczęściej ludzie których wolałabym unikać dalej mnie rozpoznają. Mimo wszystko mniej lub bardziej systematycznie od roku koksuję. Nie jest to mój styl życia, nie jestem fitmaniakiem, nie czerpię z tego życiodajnej siły. Ćwiczę, żeby bardziej nie zgrubnąć i żeby zapobiegać działaniu grawitacji na różne części ciała. W ubrania się mieszczę, więc chyba nie jest najgorzej. 

Siłownia, to miejsce w którym można wiele zaobserwować i wyciągnąć wnioski, co zawsze dobrze mi wychodziło.

1. Jak Cię widzą, tak Cię piszą. 


Jeśli już wybierasz się na siłownię (a czas jest idealny - nowy rok, nowa ja) skup się na najważniejszym, czyli prezencji. Obowiązkowo makijaż. Zaobserwowałam, że co wytrwalsze bojowniczki poprawiają go przed treningiem, a nawet utrwalają lakierem do włosów. Sprytnie, przecież na pewno się nie spocą. Nie wolno zapominać o rozwianym włosie, bo przecież tak  jest najwygodniej. Niech wszyscy widzą, że gwiazda przyszła na siłownię! Jeśli chodzi o panów, to chyba nigdy nie wyjdę z podziwu nad koszulkami typu bokserka (niby bokserka, a luźna - obowiązkowo musi nonszalancko odsłaniać sutek), na których uszycie zostało zużyte mniej materiału niż na moją koszulkę nocną, Nie wsiąka potu, a wizualnie też dupy nie urywa. Na początku myślałam, że to patent na laski, ale osobniki tak odziani zazwyczaj pozostają w wielkiej miłości do samego siebie. Jakie jest jej prawdziwe przeznaczenie? Pewnie będę musiała umrzeć w niewiedzy. 
Spakowani? Idziemy dalej!

2. Nigdy nie proś o pomoc, ani poradę. 


Pierwszy raz na siłownię wybrałam się z koleżankami, z których jednej zdarzało się już wcześniej tam bywać. Duża powierzchnia, obcy teren i mnóstwo sprzętu, na który nie masz pojęcia czy usiąść, czy kopnąć i uciec. Nigdy nie zapomnę, jak podczas pierwszej wizyty oddzieliłam się od koleżanek i wbiłam na maszynę ćwicząc "na czuja". Zrobiłam to tak trafnie, że chłopak, który przechodził obok opluł się wodą ze śmiechu. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jednak nie wiem jeszcze wszystkiego, dlatego warto wybrać się z kimś, kto ogarnia ten klimat, albo najnormalniej w świecie poprosić kogoś o pomoc. Ja tego nie robię, ze względu na wrodzoną nieśmiałość i ogólną zajebistość. 

3. Co się dzieje w szatni, zostaje w szatni.


Jeśli już zrobisz trening, a nie mieszkasz obok siłowni dla dobra społeczeństwa wypada wziąć prysznic. Zauważyłam, że wyzwolenie seksualne i akceptacja własnego ciała jest wprost proporcjonalna do wieku. Sama nie ukrywam się po kątach, żeby broń borze ktoś nie zauważył kawałka mojej kostki, jednak uważam, że podczas drogi między prysznicem a moją szafką ręcznik wygląda lepiej na mnie, niż nonszalancko przewieszony na ramieniu.Tendencję do świecenia golizną zauważam głównie u pań, które śmiało przekroczyły swój czas półtrwania.  Może to właśnie ta różnica pokoleń? 

Mimo wszystko siłownię polecam, zwłaszcza jeśli jesteś entuzjastą jedzenia. Możliwe, że nawet Ci się spodoba i znajdziesz coś nowego dla siebie. Jeśli nie, możesz tak jak ja ćwiczyć wyłącznie z powierzchownych powodów. Poza tym, poznając nowych ludzi zawsze będziesz wypadać jako ciekawsza osoba, mająca różnorodne zainteresowania.

Ja do tej pory rozmawiając o sporcie lubię wspominać, że trenowałam MMA i judo. Sprytnie pomijam, że MMA przez miesiąc 4 lata temu, a judo w ramach w-f'u na studiach. Lubię te spojrzenia pełne uznania i respektu. Zawsze je sobie przypominam jedząc kolejnego pączka.

czwartek, 21 stycznia 2016

Poradnik lutowy


Postanowiłam się nie hamować w życiu i bez ograniczeń być irytującą i denerwującą osobą. Na szczęście przy okazji jestem też szalenie zabawna, w końcu własne żarty śmieszą najbardziej. Postanowiłam to ponad 22 lata temu, dziś już tylko kontynuuję. Babcia zawsze mówiła, żeby być konsekwentnym, więc pewnie mam to we krwi. 

Temat, który chcę poruszyć jest gorszy niż pierwsze Last Christmas w październiku, czy czekoladowe zajączki w lutym. O co chodzi? Walentynki! Celowo poruszam ten temat w styczniu, zanim wszyscy utoną w morzu słodkich serduszek, albo morzu hejtu ( pozostawiam wybór) i są w stanie pozostać obiektywni. Tak jak ja całe życie. Zero emocji - zawód kobieta. 

W każdym razie. Nie zamierzam rozwodzić się nad bezsensem święta, czy bezgranicznym oddaniu 14 lutego. I tak przed tym dniem nie uciekniecie. Więc co tutaj znajdziecie? Odpowiedź na to, jak w ten dzień uszczęśliwić swoją drugą połówkę w tym miesiącu (dla wytrwałych możliwość wpisania dowolnej liczby miesięcy). 

1. Pokaż, że ją/go znasz!

Najlepsze prezenty to te, które pokazują, że interesujesz się drugą osobą, poświęcasz jej czas, a nawet słuchasz (opcja dla cierpliwych). Powiedział Ci kiedyś, że podoba mu się Twoja sukienka? Teraz już wiesz, że to była aluzja. Idź na zakupy i spraw sobie nową sukienkę/sukienki. Taki prezent na pewno mu się spodoba, a dodatkowo pokażesz, że go słuchasz. Jeśli jesteś już na zakupach nie ograniczaj się, zainwestuj w siebie! Przecież to on ma możliwość patrzeć na Twoje lico i nie bez powodu mówi do Ciebie Skarbie. Spraw mu przyjemność!  
I Ty mężczyzno zrozum aluzje swojej loszki. Pamiętasz jak wspominała, że nigdzie jej nie zabierasz? Połącz przyjemne z pożytecznym i weź ją na niedzielne zakupy do Obi. Dodatkowa zapunktujesz, jeśli zabierzesz ją w ciemny zaułek "Śruby, śrubki, tegesy" i powiesz - Bejbe, ja stawiam. Zobaczysz, że z wrażenia aż zaniemówi.

2.  Spędźcie czas razem!

Prezenty i upominki nie powinny grać pierwszych skrzypiec. Warto w tym dniu skupić się na drugiej osobie. Może po 2 miesiącach czas najwyższy zapytać się jej jak ma na imię? Jeśli Twój związek jest już na bardziej zaawansowanym poziomie, może to etap w którym ja i ty zamienia się na my? Porozmawiajcie o wspólnej przyszłości. Jeśli nie lubisz z nią/nim rozmawiać zaprojektujcie Wasz przyszły dom w Simsach. Umówiłeś się już z kumplami na piwko i xboxa? Weź ją ze sobą! Na pewno doceni, że chcesz ją zapoznać ze swoimi znajomymi i z zafascynowaniem będzie oglądać wasze potyczki dopingując Cię okrzykiem "Roz...wal ich Pysiaczku!". Tylko pamiętaj, żeby nigdy nie proponować jej gry. Kobiety klikają na oślep, piszczą, a później wygrywają. Nie rób tego kumplom, w końcu to Walentyki, a i dla nich miej trochę miłości. Męskiej miłości. Nie bądź cipką. 


3. Doceń ją/go!

Kto nie lubi słyszeć na swój temat komplementów? Wygłaszanie peanów na temat doskonałości drugiej osoby może jednak niektórym sprawiać problem. Uwaga: to nie jest takie trudne. Jeśli nie lubisz być bezpośredni, albo Twoja męskość Ci na to nie pozwala - śmiało, zakamufluj pochlebstwo, kobiety i tak usłyszą to co chcą. Dalej brak pomysłu? Weź ją na basen, a kiedy wesoło będziecie się pluskać możesz od niechcenia rzucić "Skarbie, widzę, że zmniejszyła Ci się wyporność" *, przecież każda kobieta w końcu zrozumie, że chciałeś powiedzieć "Schudłaś". Gorzej, że Ty z nadmiaru wody w płucach możesz już nic nie usłyszeć. 
Sabinki, nie zapominajcie, że mężczyźni chociaż się nie przyznają, to też lubią być doceniani. Powiedz swojemu misiowi, że czujesz się przy nim bezpiecznie, a wygląd i tak zawsze stawiałaś na ostatnim miejscu. Wyznaj, że ze wszystkich chłopaków z osiedla i całej jego paczki, to właśnie on jest najlepszym kochankiem! Bądź pewna, że Twoje drobne gesty zostaną zauważone.

Po tych złotych radach wszystko powinno być jasne. Jednak pamiętajmy, że to właśnie szczerość podbija nasze serca. Upijcie się razem (aby szczerość nie została poddana zwątpieniu) i między jednym czknięciem, a drugim wyznaj jej/mu Kochamnsiefchuj... 

A ja? Ja ten dzień zamierzam spędzić na meczu Legii. Pozdrawiam!



*Komplement autentyczny, chciałabym, żeby moja wyobraźnia sięgała tak daleko.

wtorek, 19 stycznia 2016

Zawód student

Dokładnie 3 lata studiów licencjackich, szaleńcy wybierają 3,5 inżynierskich. Czas to pojęcie względne, więc często te 3 lata zmieniają się w pięć. Ach, studia... Jestem właśnie w trakcie wesołego i beztroskiego okresu, kiedy to praca się pisze, sesja się zdaje, a ja leżę.

Za każdym razem, kiedy mam to szczęście wrócić na sam koniec świata, gdzie diabeł boi się powiedzieć dobranoc, inaczej nazywanym moją rodzinną miejscowością, odwiedzam naszego rodowego szaman, wodza, etatowo lekarza - Babcia sama w sobie zasługuje na osobny wpis. Wracając do tematu, zawsze słyszę: "Ja to bym chciała móc studiować. Wy teraz macie dobrze, świat przed wami, młodymi otworem stoi. W stolicy to wszystko możecie!" Dzięki Babciu, między ciastem, a gołąbkami, które we mnie wpychasz, nie mam serca Ci powiedzieć, że akurat tym otworem, to nikt by nie chciał wyglądać. Dlaczego?

1. S jak szansa


Wyrwanie się z małej miejscowości na studia to naprawdę wspaniała szansa. Okazja do podejmowania wyborów: jeść czy pić? Czy ciepła woda jest mi koniecznie niezbędna? Jeśli w lodówce nawet światło ogłosiło strajk głodowy, to czy jedno piwko coś jeszcze zmieni? Narzekanie. Wystarczy iść do pracy. Oczywiście, że całe grono pracodawców będzie się bić o Twoją dyspozycyjność. Przecież możesz przyjść w poniedziałek po 17, w środę między 11 a 16 masz okienko, no i w piątek do 14. Żyć nie umierać. Been there, done that. Jasne, praca dorywcza spoko, gorzej, że znajomi się kruszą, bo umawiając się na piwo prowadzisz zapisy w kalendarzu z miesięczną listą oczekującą.

2. Poszerzasz horyzonty 

Masz szansę nauczyć się rzeczy, których NIGDY więcej nie użyjesz poza egzaminem. Łezka wzruszenia sama płynie na myśl o filozofii przyrody:

"Koń nie jest koniem, ponieważ widzimy go koniem, ale dlatego, że zawiera w sobie pierwiastek koniowatości, czyli coś co czyni go koniem. Dlatego widzimy go jako konia."
Dzięki Pawciu, z tą dewizą całe życie do przodu.
Pomijam nawet fakt, że nie potrafię wyobrazić sobie jakiejś konkretnej pracy z już zdobytą wiedzą. Co więcej odnoszę wrażenie, że osoba wybierająca przedmioty całego toku studiów za cel główny obrała użyć wszystkich śmiesznych haseł z nowego wydania krzyżówek Jolka.

3. Nowi, wspaniali ludzie

Pojawiasz się pierwszego dnia zajęć. W przeciwieństwie do poprzednich miejsc nauki tutaj odbywała się selekcja. Przecież byle oszołom nie dostałby się na ten kierunek, a ja w końcu byłam 87/90 na liście. Nic bardziej mylnego. Nigdy nie zrozumiem jak niektórym osobnikom udało się uciec selekcji naturalnej.
Ale to w końcu nieopierzone chłystki, dzieciaki, może jeszcze się ogarną. Jako wisienka na torcie osobowości zawsze zostają prowadzący, profesorowie, doktorzy. Ilości wziąść, wyłanczać, bynajmniej i pełnych elokwencji maili przygniotły mnie już na pierwszym roku tak, że z Krecikiem jesteśmy ziomeczkami i razem kopiemy tunele w głąb naszej wspólnej jaźni. Byliśmy bardzo daleko, w końcu to obecnie 4 rok.

Czy odradzam? Nie. To fantastyczna przygoda. Jeśli nie wiesz, co chcesz robić w życiu, to w żadnym wypadku kończąc studia się to nie zmieni. Co więcej stany depresyjne z powodu ogólnego braku perspektyw mogą się nasilić. Mimo wszystko, uważam, że to jeden z ciekawszych etapów mojego życia. Czy przydatny? Jeszcze nie wykupiłam żadnej miejscówki na karton pod Poniatowskim, więc prawdopodobnie wszystko przede mną.

A co później? Czy życie po studiach jest tylko mitem? Jeśli uda mi się obronić pisaną w pocie czołach i morzu łez pracę inżynierską, czule nazywana przeze mnie kulką gówna, postaram się głębiej zbadać ten temat.