wtorek, 23 lutego 2016

Studiów ciąg dalszy


-Co robisz?
-Kulgam.
-Ale po co? Przecież już jesteś inżynierem.
-Chcę, żeby moja kulka gówna była jeszcze większa - zostanę magistrem.

Minął czas beztroskiej, poobronnej laby i wróciłam z zimowych wakacji na końcu świata. Czas na powrót do rzeczywistości. Motywując się chęcią samorealizacji i mierzenia wyżej (165cm bez obcasów nigdy nie przekroczę, więc niestety mam trudniej na starcie) postanowiłam zdobyć tytuł magistra. Kontynuując przygodę z tą samą uczelnią (Gwiezdnych Wojen) stwierdziłam, że już nic mnie ostatecznie nie zaskoczy. Jestem w końcu dorosła, zdobyłam wyższe wykształcenie - wywnioskowałam, że w takim wypadku poważne traktowanie dostanę w bonusie. Hehe. 

1. Program

Pominę milczeniem burdel, który trwał podczas trudów uzyskania tytułu inżyniera. Przez rok próbowaliśmy wyprosić program studiów magisterskich. Pamiętam zdziwienie niektórych profesorów, że w ogóle wahamy się nad kontynuacją tak renomowanego kierunku. No cóż. W końcu, kilka miesięcy (2-3) przed obroną pojawił się ON - program. Oczywiście nie ostateczny. Wyłoniło się wiele pytań i sugestii - w końcu to studia dla nas. Wszystkie nasze problemy i propozycje zostały skrzętnie spisane i posypane magicznym pyłkiem. Kolejnie tak przygotowana koperta została przekazana kotołakowi podróżującemu na srebrnogrzywym jednorożcu, który miał ją doręczyć do władz wyższych. Na nasze nieszczęście były to ostatnie osobniki reprezentujące dane populacje i w międzyczasie zdążyły wyginąć zabierającą nasze postulaty do grobów jako tajemnicę. Nasz błąd. Mogliśmy wybrać wróżkę podróżującą na pegazie, albo małą syrenkę.

2. Wiem, co robię

Zgodnie z dewizą nowy semestr - nowa ja, w poniedziałek o 8 rano pojawiłam się na pierwszym magisterskim wykładzie. Prowadząca pochodzi z oddalonego - w każdym rozumieniu - wydziału humanistycznego. Sam przedmiot nazywa się komunikacją (pogrążając mnie w smutku okazało się, że sama karta miejska nie wystarczy do zaliczenia przedmiotu), a skupiać będziemy się na mówieniu, wyrażaniu siebie i innych super atrakcjach. Na początku czekało nas najgorsze pytanie - "Opowiedzcie mi coś o waszym kierunku."  Niestety okazało się, że ciężko coś konkretnego sklecić i plątaliśmy się w zeznaniach. Ostatecznie wystawiłam plecy gotowe na wbicie noża.
"Ojej, czyli jesteście taką naszą socjologią!" 

Serio. 3,5 roku walki z projektami, wszelkich odmian chemią i mikrobiologią, praca inżynierska pisana krwią, żeby usłyszeć coś takiego?

Formą zaliczenia tego zacnego przedmiotu ma być prowadzenia bloga/vloga/strony internetowej. Mam nadzieję, że tym wpisem wygram najwyższą stawkę. Oraz złotego pączka. 

3. Plan

Wisienka na torcie. Moje Eldorado - plan zajęć. Tym razem organizacja mojej uczelni przebiła samą siebie. Dwa dni przed rozpoczęciem semestru otrzymaliśmy plan z uwagą - brakuje 2 przedmiotów. Nie zawiodłam się. Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że był to dla kogoś sposób na kaca po dobrej imprezie. Na pewno znacie kac humor i wszystkie zacne żarciki, które po pewnym czasie są żenujące i jednak nie mają nic wspólnego ze śmiechem? Ja znam bardzo dobrze, podobno nawet bez alkoholu. Mimo wszystko uważam, że ktoś ustawiając w poniedziałki zajęcia 8-20 i brak okienek - może ze mną konkurować. Dodatkowo totalny chaos i burdel organizacyjny. W ciągu 4 dni otrzymaliśmy od dziekanatu 6 maili dotyczących zmian w planie. W ostatecznej wersji ćwiczenia na siebie nachodzą i wypadałoby się rozdwoić. Na takiej karuzeli jeszcze nie byłam. A za mną dopiero pierwszy dzień. 

Pomimo przeciwności losu dzielnie się trzymam, dalej planuję wytrwać kolejne 1,5 roku. Z żalem stwierdzam, że przez kilka dni zdążyłam już zapomnieć o magii, która dzieje się na uczelni. Moja odporność kompletnie się wyczerpała. Jednak jestem inżynierem. Dam radę. Poza tym nie bez powodu jestem nadzieją i przyszłością Narodu (Babcia zawsze mi tak mówiła) oraz przede mną świetlana przyszłość (to też Babcia).

W takich przypadkach bardzo dobra jest motywacja. Wielu moich znajomych z roku do kontynuacji studiów skusiła wizja lepszego zarobku, atrakcyjnej pracy, a nawet rozwijania zainteresowań i nauki. Ja po uzyskaniu tytułu magistra obiecałam sobie pierwszego kota. Nazwę go Kotlet. Pół kot - pół kotlet. Trzeba mierzyć wysoko. 

Do usłyszenia!

piątek, 19 lutego 2016

Kobieta w walizce

Życie kobiety jest pełne wyrzeczeń, wymagań i obowiązków. Nie jest lekko. Musisz jakoś wyglądać. Do pełni szczęścia nie starcza żel i szampon w jednej butelce, nigdy nie masz się w co ubrać, a dodatkowo wiecznie toczysz wewnętrzną walkę pełną serca, rozumu i czekolady. Całość zazwyczaj pływa/tonie w winie. Kobieta budząc się rano wbrew pozorom wcale nie wygląda jak z okładki. Ilość rzeczy niezbędnych w codziennym życiu uświadamia sobie zazwyczaj w momencie, w którym musi się spakować na kilka dni.

Podróż planowana była z miesięcznym wyprzedzeniem. Doskonale wiedziałam, że planujemy wyjazd na 5-6 dni. Ale beztrosko stwierdziłam, że skoro na Woodstock spakowałam się tylko w torbę, którą noszę na siłownię, to teraz też się uda. Ja - naiwna. Skończyło się jak zawsze. Leżałam w centrum pokoju, które wyglądało, jakby wszystkie szafki nagle wybuchły. Dobrze, że przeżyłam. To doświadczenie jednak wiele mnie nauczyło. Pakowanie się posiada etapy nie do ominięcia.

1. Pakowanie wstępne

Liczę dokładnie ile dni i nocy spędzimy w podróży. Sprawdzam pogodę - zmienna. Super. Wyjmuję torbę. Zaczynam zabawę. Na środek pokoju wyrzucam wszystko, co mogłabym założyć. W szafkach zostaje niewiele. Segregując wszystko czuję się jakbym grała w Tetris. Następnie zaczynam kompletowanie kosmetyków i rzeczy, które mogą się przydać. No tak, w Bielsku na sto pro nie ma sklepów, więc wezmę wszystko. Z dumą patrzę na swój ekwipunek i dostrzegam jaka mała jest przy nim moja torba. Fantastycznie, przyda nam się przyczepka. W chwili opresji dzwonię w nadziei usłyszenia słów wsparcia do Matki. Ta natomiast upewnia się, czy wzięłam wystarczającą ilość swetrów, szalików i czy aby na pewno spakowałam apteczkę. Teraz mam wrażenie, że jedna przyczepka nie wystarczy.

2. Przerwa

Leżąc na środku pokoju uświadamiam sobie, że to wszystko mnie męczy i muszę chwilę odpocząć. To nic, że jest 23 - czas na przekąskę. Z resztek pozostałych w lodówce kompletuję coś, co może być jadalne. Za pomocą wesołego trafu wybieram film do szamy. Dramat. Zarówno film, jak i moja sytuacja. Nie mija godzina, kiedy talerz jest równie pusty jak butelka wina, a ja pośród wszystkiego szlocham, bo film jest smutny. Płaczę, bo ludzie mają prawdziwe problemy, a ja nie umiem się spakować. Po trochu umieram wraz z główną bohaterką. Moje cierpienie jest ogromne, tak jak ilość kotów, których brak odczuwam boleśnie. Ocieram łzy. Jest koło 2 w nocy. Sklecam smsa "Pierdolę, ludzie umierają, nigdzie nie jadę". Spokojnie idę spać. 

3. O kurwa, mam pół godziny

Wstaję rześko z 10 budzikiem. Patrząc na pokój sprawdzam wiadomości na onecie, czy aby na pewno nie odwiedziło mnie tornado. Już wiem, że mam jakieś pół godziny do wyjazdu i zero bagażu. Pod presją czasu ekspresowo wybieram tylko najpotrzebniejsze rzeczy. O dziwo wszystko mieści się w jednej torbie. Jestem z siebie dumna. Bez podskakiwania dopinam bagaż. Mam jeszcze 10 minut, więc spokojnie popijam kawę. Idę umyć zęby, a następnie w popłochu pakuję kosmetyki. Kto by pomyślał, że się przydadzą. Jedna kosmetyczka nie starcza. Potrzebuję jeszcze odżywki (podpowiedź dla panów: to taki jakby szampon, tylko się nie pieni). Ubolewam nad swoją kobiecością, siadam na torbie, jakoś ją zapinam. Możemy jechać. 

Po 4 dniach wycieczki stwierdzam, że nie użyłam ponad połowy ekwipunku. Żeby wyszło na moje prawdopodobnie będę wracała w 4 koszulkach i 2 parach spodni. Ciężko jest być kobietą. Dodatkowo okazało się, że na południu Polski też mają sklepy, więc zapewne będę wracać z pełniejszą torbą. 


– Tak naprawdę to niewiele wiem o kobietach.
– Wiedzieć to nikt nie wie, ani Freud, ani one same, ale to jest jak elektryczność, nie trzeba wiedzieć, jak działa, żeby cię kopnęło.

Carlos Ruiza Zafóna bardzo trafnie podsumował istotę wszystkich kobiet. Mogłabym się teraz rozwodzić nad bezsensem wszelkich swoich działań, ale przecież sama z sobą bić się nie będę.

Wystarczy mi taki widok z okna, kiedy budzę się rano.



Pozdrawiam z końca świata!

poniedziałek, 15 lutego 2016

Kibice tańczą Lambadę

Jedziemy metrem. Ja i człowiek, któremu zdarza się nazywać mnie swoją dziewczyną. Słodko. Podbija do nas szeleszczący ziomeczek.
-O, Seba, siemaneczko!
Chrząkam znacząco.
-Hehe, poznajcie się. To jest Seba, a to moja świnia - Weronika.
Śmiechom nie było końca.
-To co, widzimy się na stadionie?
-Jasna sprawa!

Czy jest jakiś lepszy sposób na spędzenie Walentynek, niż romantyczne wyjście na mecz? Nie ma.

Jako wierna fanka i najlepszy kibic (w końcu mam już kartę kibica) przeżyłam swoje pierwsze wyjście na prawdziwy mecz. Stadion jest podzielony na sektory: dla gości (który przez innych kibiców jest uroczo określany "tam, gdzie siedzą kurwy"), rodzinny (dużo dzieci), VIP (drogo, ale w cenie jest szama), boczny (dla ludzi, którzy po prostu chcą oglądać grę) oraz żyleta (czyli tam, gdzie byłam ja). Wyjście na mecz wiązało się dla mnie z korowodem emocji. Słuchając opowieści ciężko mi było dostrzec fenomen wydarzenia. Zbliżająca się wiosenna ekstraklasa stworzyła trudną do odrzucenia okazję, żeby przekonać się na własnej skórze - o co tyle krzyku? Poniżej przedstawiam najważniejsze obserwacje odnośnie całej sprawy okiem kobiety.

1. Outfit

Przed meczem zostałam wyposażona w białą, Legijną koszulkę z żyletą oraz szalik w tych samych barwach. Przez jakiś tydzień żyłam w przekonaniu, że założenie koszulki na kurtkę jest jedną, wielką wkrętą. Common. Po co? Wczoraj ostatecznie okazało się, że jednak nie był to żart. Przed wyjściem wyglądałam niczym bałwan ze sporą nadwagą. Szalik uparcie zawiązałam w fantazyjną kokardę - jeśli mam już wyglądać głupio to przynajmniej po mojemu. Jak się ostatecznie okazało nie byłam jedyna - tak się naprawdę robi (z koszulką, nie szalikiem). Skoro już byłam wystrojona, jak na zimowy bal w Krainie Lodu, czas przejść dalej.

2. Wesoły autobus

Dojazd na mecz zajmuje 15 minut, więc nie mogłam zrozumieć w jakim celu wychodzimy godzinę wcześniej. Czekamy na przystanku. Już nie czuję się głupio, bo wokół nas stoi minimum 30 innych Legionistów. Podjeżdża autobus, który słychać z daleka. Na pierwszy rzut oka już wypełniony ludźmi, więc nie widzę szans na wejście do środka. Ze zrezygnowaną miną patrzę na zegarek. Otwierają się drzwi, a kiedy ziomeczki dostrzegają nasze szaliki zaczynają śpiewać "Wchodźcie śmiało, jest nas mało!". Będąc nareszcie w autobusie pierwszy raz nie muszę się martwić, że nie mam się czego trzymać na zakrętach. Nie ma takiej potrzeby. Stoję przytulając się do zapewne 6 osób, a cała droga mija nam na śpiewaniu. Wszyscy w szampańskich humorach. Nieistotne, że się nie znamy - kibicujemy tej samej drużynie i to wystarczy.

3. Piosenki

Jedną z moich większych obaw był fakt, że nie znałam zbyt wielu przyśpiewek oraz ogólnego, stadionowego savoir vivre. Jak się okazało całkiem niepotrzebnie. Stojąc wśród tysięcy innych kibiców kompletnie nikt nie zauważył, że wymyślam własny tekst. W tych bardziej skomplikowanych przyśpiewkach do ich melodii wpasowywałam intro z Gumisiów. Jeśli chodzi o typowe, stadionowe zachowania (machanie szalikami, faki do sektoru gości, gwizdanie, itp.) to po prostu naśladowałam innych. W pewnym momencie chyba aż za bardzo wczułam się w rolę. Po wspólnym odtańczeniu Lambady w ferworze emocji poczułam się jak prawdziwy kibic. Ziomek obok dziarsko splunął. Nie będę gorsza. No trudno, buty i tak były do prania. Pod koniec meczu znałam już większość przyśpiewek, machałam szalikiem jak szalona, a mój towarzysz starał się zmienić miejsce.

Jeśli chodzi o sam mecz - dookoła działo się tyle rzeczy, że często musiałam lokalizować, gdzie wogóle znajduje się piłka. Nie mniej z dumą stwierdzam, że widziałam wszystkie gole, nawet tego, którego ostatecznie nie było. W spostrzeżeniach nie mogę pominąć oprawy. Moment w którym zapalają się wszystkie race, jest pełno dymu i nic nie widać zapamiętam chyba najbardziej. O dziwo nie jest to ironia.

Z niedowierzaniem stwierdzam, że 90 minut minęło niepostrzeżenie. Nawet nie musiałam wyciągać kostki rubika zabranej "w razie czego". Zdecydowanie się nie nudziłam. Wydaje mi się, że fanką piłki nożnej oglądanej na ekranie nie zostanę nigdy. Kunsztu gry, zapewne też nie zacznę zauważać. Mecze jednak polecam wszystkim. Warto się wybrać chociaż raz, żeby poczuć ten klimat, emocje oraz euforię, kiedy Twoja drużyna zdobywa bramkę. Wszyscy dookoła skaczą i wrzeszczą. Cokolwiek. Ja w geście uwielbienia dla Ćwieka krzyczałam BANGARANG. Ale to wszystko jest nieważne. W tym momencie, jestem tylko ja, mecz i 20-kilka tysięcy innych kibiców. 

Widzimy się na kolejnym meczu!

BANGARANG!


środa, 10 lutego 2016

Ja artystka

Doskonale pamiętam początek mojej przygody ze sztuką. Mając jakieś 3-5 lat (moja dokładność ma specyficzny poziom precyzji) dostałam swoje pierwsze kredki - świecowe. Jeśli ktoś miał z nimi styczność, to dobrze wie, że dupy nie urywają, a błędu z kartki nie da się zetrzeć za pomocą gumki. Dlatego podczas tworzenia za ich pomocą bardzo ważny jest plan i dokładność. Dzięki tym kredkom w podzięce za dar, który otworzył moją duszę artysty stworzyłam swoją pierwszą laurkę. Z łezką w oku wspominam dedykację "Kocham Cię Mamo" i delfina pływającego wśród morza kwiatków. Nie zostałam doceniona. Matka Najlepsza mówi, że dedykacji nie było, bo nie umiałam pisać, a ścianę trzeba było skrobać i ponownie malować. Pocieszam się, że wielcy artyści też nie mieli lekko.

Przez całe moje życie chwytałam się przeróżnych artystycznych przedsięwzięć, które pozwalały mi wyrazić siebie. Farby, kredki, wiersze, śpiew, taniec, przygoda z maszyną do szycia, diy, obecnie nawet przelewam swoje bzdury w literki. Z niektórych musiałam zrezygnować. Świat nie jest jeszcze gotowy na mój geniusz. Dla mnie najważniejsze jest to, że znajduję jakieś miejsce, w którym mogę stworzyć swój własny świat - bez obawy, że rodzina wyśle mnie do ośrodka dla wybitnych. Jeszcze.


1. “The world today doesn't make sense, so why should I paint pictures that do?”


Tak rzekł podobno Pablo P. Zgadzam się z nim całą sobą. Jeśli komuś udało mi się trafić na moją wesołą twórczość dobrze wie, że ciężko tam odnaleźć sens i spójność. Nie ma tam żadnych zasad poza moim kaprysem. Z tego powodu chyba najlepiej dogaduję się z kredkami.

Sama rysowałam. Jestem inżynierem. 

Zdarza się, że znajomi widząc jakieś bazgroły wpadają na pomysł z serii "narysuj mi coś". Niestety nie działa to tak prosto. Z tego miejsca pozdrawiam Kamila, który - z moich obliczeń - na rysunek czeka piąty rok. Kamilu - grunt, że zaczęłam! Wielkie dzieła nie powstają w pięć minut, więc możesz sobie tylko wyobrażać, jaki super prezent dostaniesz na 50 urodziny!

2. "Jak odnosi się Pan do kwestii religii, wiary i Boga? Wolę literaturę." (O. Pamuk) 


Zaczęło się od fascynacji książkami. Pamiętam moją pierwszą wizytę w bibliotece publicznej. Wracałam szczęśliwa niosąc książeczkę z kotkami na okładce. Nie byłam świadoma, że książkę napisał jakiś psychol, który zamieścił szczegółowy opis płonącej kotki, która osieraca maluchy w czymś przeznaczonym dla 7-latków. To zapewne jest źródłem mojego instynktu kocierzyńskiego. Skoro lubię czytać - będę pisać. Logika kobiety. Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie dzień, w którym zaczną smakować mi ziemniaki nie postanowię zostać jednym z nich. 
Niestety w pewnym momencie fascynacji zabawą słowem postanowiłam pisać wiersze. Nieudolnie.

Na górze róże,
na dole foki.
Jest nam cudownie,
jem Twoje zwłoki.

Niestety nikt nie zrozumiał mojej ody wychwalającej mięsko. Dla własnego bezpieczeństwa i stanu włosów Matki postanowiłam zakończyć przygodę z poezją i ograniczyć się do czytania. Skrycie mam nadzieję, że pośmiertnie zostanę doceniona, a w przyszłości ktoś będzie musiał to interpretować na maturze. 

3. "Wcale nie jest za późno, by szukać świata ze snów" (N. H. Kleinbaum)

Więcej o swojej twórczości pisać nie będę. Nie chcę zostać jedną z tych osób, które tworzą jednoosobowe groupie dla własnego ego. Moje radzi sobie świetnie, niedługo chyba założę mu osobne konto na fejsbuku. Zamiast peanów nad moją zajebistością - zachęcam wszystkich do poszukiwań miejsca w którym mogą chwilowo odizolować się od świata rzeczywistego. Sztukę i inspiracje można znaleźć wszędzie. Nie trzeba być nawet w czymś dobrym, dopóki sprawia nam to przyjemność i robimy to dla własnej satysfakcji - opcja dla przegrywów. Nie korzystałam, ale podobno też działa. 

Kolejnym atutem zapoznania się z tworzeniem sztuki są prezenty hand-made. Niedługo zbliżają się Walentynki. Jeśli wciąż nie macie pomysłu - jestem przekonana, że Wasza druga połówka jeszcze nie ma ramki z makaronu z Waszym wspólnym zdjęciem. 

Podziękujecie kiedy indziej!

Stay tuned!

niedziela, 7 lutego 2016

Presja rodzenia

Wstaję rano. Przede mną wizja kilkugodzinnej podróży i totalnego obżarstwa. Wracam na wieś. Moja miejscowość liczy sobie według cioci wiki około 22 tysiące osób. Nie jest źle. Jednak przy każdorazowym powrocie zostaję uświadomiona ze strony rodziny, że nie młodnieję, a moja macica się marnuje. Ja - jak na kobietę przystało - powinnam wynająć ją na 9 miesięcy pasożytowi, by ród miał ciągłość. Tak, niezwłocznie zbliżająca się 5 rocznica 18 urodzin zobowiązuje. To nic, że nie mam pracy, instynktu, czy ogólnie rzecz biorąc ochoty. Wnuczka sąsiadki babci została ciężarówką, więc mi też wypada. 

Ostatnio natknęłam się na obrazek w internecie, który tłumaczył fenomen kobiecego okresu. Mianowicie podobno są to krwawe łzy macicy, która płacze za macierzyństwem. Common. Mogłabym płakać nad losem moich lekko otyłych, przyszłych kotów, istotą problemów globalnych (w tym miejscu chciałabym zauważyć: jestem inżynierem), albo stanem swojego konta w tym miesiącu. Swoją przyszłość wizualizuję jako korpobitch biorącą kąpiel w hajsie, która wolny czas spędza na realizowaniu swoich chorych pasji. Niestety nic mi z kąta nie kwili, że głodno i zmień pieluszkę. Moje koty dostaną kuwetę, a do szamy będą turlać się same. 

1. Faceci mają łatwiej

Posadź drzewo, zbuduj dom i machnij syna. Serio? Jakoś żaden z moich braci przy Wigilijnym stole nie jest męczony, że ziemia pod budowę domu jeszcze nie kupiona.
-"A kiedy przywieziesz nam tu jakiegoś kawalera do pooglądania?
-Babciu, w internecie są takie strony z kawalerami do oglądania, że nam tu wszystkim razem czasu nie starczy."
Im należy się wyszaleć, zanim wybiorą tą jedną, jedyną. A drzewo? No problem, Babcia sama zasadzi. Poza tym, zawsze odnoszę wrażenie, że to kobieta w takiej sytuacji jest na przegranej pozycji. Jakoś ciężko jest w piątym miesiącu stwierdzić, że przerasta mnie sytuacja, nie jestem gotowa i ogólnie to odchodzę. Nie umniejszam tu płci męskiej, zapewne nie każdy facet by tak postąpił. Zazdroszczę możliwości. Jakby nie patrzeć - panowie mają taką opcję. Poza tym, to przecież zawsze decyzja kobiety, bo przecież ciało i jej. Brawo za jaja, panowie.

2. Instynkt

Na widok pacholęcia nie miękną mi kolana i nie mam ochoty wąchać jego główki. W supermarketach zazwyczaj dieta sama rozwiązuje swój problem, bo w dziale ze słodyczami wrzeszczącej dzieciarni najwięcej. W komunikacji miejskiej, kiedy jakiś małolat koniecznie chce pokazać swoją duszę artystyczną i o 7 rano śpiewać piosenki o dobrym chlebku wcale się nie uśmiecham. Zazwyczaj próbuję zmienić miejsce. Nie widzę siebie w roli matki. Nie chciałabym komuś zniszczyć życia. No chyba, że to facet - sam się świadomie w to pakuje. W zasadzie to dobrze mu tak.
Żartuję, przecież jestem samym szczęściem w kotach płynącym.
Nie umniejszam tu kobietom, które mają macierzyństwo we krwi, a maluch to ich spełnienie marzeń. Po prostu nasza Utopia ma kompletnie inny wymiar. Tylko ich fantazje są przyjmowane z większym aplauzem niż moje.

3. Środki

Otrzymałam tytuł inżyniera. W swojej szalonej ambicji idę po magistra. Jeśli znajdą się naiwniacy - doktoratu nie odmówię. Chwilowo moje doświadczenie zawodowe ogranicza się do półrocznego pobytu w administracji publicznej. Oczywiście za darmo - trzeba mierzyć wysoko. Mam wrażenie, że większość pracodawców na taki staż wesoło się roześmieje i poklepie mnie po główce życząc udanej zabawy w piaskownicy. Generalnie ujmując - aktualne mrzonki o szansie na pracę, dzięki której będę mogła nacierać się esencją wyciśniętą z wypłaty są równie sensowne, jak idea 500 zł na dziecko. Pomimo presji - użyj swojej macicy - nie widzę szans na utrzymanie dziecka. Mimo wszystko uważam, że koty są szybsze i bardziej waleczne jeśli chodzi o pokarm, a miska niestety jedna.

Jeszcze raz pragnę podkreślić, że zostałam inżynierem. Równomiernie zaznaczam, że nie obrażam matek obecnych i przyszłych. Najnormalniej w świecie się do tego nie nadaję. Nie rozumiem kampanii społecznych propagujących macierzyństwo. Kobiety które tego pragną, zapewne ostatecznie spełnią swoje marzenie. Nie widzę sensu w zachęcaniu osób mojego pokroju do szerzenia destrukcji wśród innych. I tak codziennie, małymi krokami spełniam ideę uprzykrzania życia innym. Po co dodatkowo tworzyć nowego człowieka, skoro już istniejącym nie jest lekko? 

Nie doceniam obecnych kanonów dojrzałości i stateczności. Dla mnie największym zobowiązaniem jest wspólna decyzja o posiadaniu psa. Człowieka zawsze można zostawić, ciężko przewidzieć jak potoczy się los. Pies zawsze będzie się cieszył na Twój widok, nigdy nie zrozumie odejścia, nie będziesz też organizować z nim weekendowych wypadów po rozwodzie. Decydując się na wspólnego psa deklarujesz swoją wytrwałość, cierpliwość i miłość drugiej osobie. Oczywiście w każdym, indywidualnym przypadku ten pies ma inną postać. Moją intencją jest zaznaczenie, że owy pies nie zawsze musi być dzieckiem lub ślubem. 

Chciałam zakończyć wpis porywającym okrzykiem - "Wyrzuć macicę na ulicę!" - jednak ograniczę się, do równie sensownego życzenia - znajdź swojego psa!

poniedziałek, 1 lutego 2016

Przywiąż się do drzewa!

Kiedy ktoś zadawał pytanie (najczęściej własna rodzina): Co ty tak właściwie studiujesz? Zawsze dumnie odpowiadałam Inżynierię, następnie coś bulgotałam, zawiązywałam buta, albo biegłam w poszukiwaniu kotów do karmienia. Mój przyszły kot (na jego poczet posiadam już kubek z kotem i parasolem, oraz zawsze odwiedzam dział dla futrzastych w TK-Maxx) będzie nazywał się Kotlet. Pół kot - pół kotlet. Na matkę miauczeć nie będzie. 

Studiuję, albo warto również przypomnieć, że uzyskałam tytuł inżyniera, na kierunku Inżynieria Ekologiczna. Nie, nie przykuwam się do drzewa. Nie, nie będę walczyć o żabki, bo są małe i słodkie. Jem zapewne więcej mięsa, niż przeciętny dzik z siłowni. Bezdomne zwierzęta oczywiście bym ratowała, ale to ze względu na złote serce, a nie kierunek studiów. Nie jestem jeżdżącą na rowerze wegetarianką. Gdzie sens? Jak żyć? Dziś obalam mity.

1. Nigdy nie pójdę na protest

Common. Mam wrażenie, że przykuwanie się do drzew jest dla ignorantów, którzy ulegli informacjom z komentarzy na onecie. Możliwe, że pochodzę z małej miejscowości, gdzie osiedlową mafię stanowi Pani Grażynka spod trójki (szanuję) i to u niej możesz sobie przegrać krzywym spojrzeniem. Jednak mimo wszystko uważam, że podstawowa wiedza, którą nawet przyswoiłam, tworzy dużo lepsze rozwiązania. Nie widzę siebie jako walecznej Gracji w worku jutowym, byleby walczyć o idee, o których nie mam pojęcia. Zdaję sobie sprawę z bezsensu takich poczynań, Można walczyć na poziomie. W szpilach z czerwoną podeszwą. Jestem tylko człowiekiem. 

2. Obowiązek ekologa

Klimat się zmienia. Te zdanie zapewne dobrze zna i pamięta ponad połowa osób z mojego roku. To nie jest opinia. To fakt. Czy zacznę z tej okazji zbierać wodę w deszczownicy i odsączać ją przez skarpetkę? Nie sądzę. Jednak zawsze wszystkie butelki po winie wyrzucam do pojemnika ze szkłem (tak, nie pijam wina z kartonu), a zęby myję przy zakręconym uprzednio kranie. Człowiek przez prawie 4 lata nasłucha się, że głód na świecie i brak wody pitnej, aż w końcu drobne czynności wchodzą w krew. Wydaje mi się, że przy aktualnej dostępności informacji i ogólnej świadomości nie jest to jakiś heroiczny wyczyn. Ja dzięki temu czuję się lepiej, jakby pewien profesor zwany przez nas Dziadkiem głaskał mnie po głowie i mówił, że Ziemia dziękuje. Nie sądzę, żeby tak proste i codzienne czynności były kierowane wykształceniem. Tak, wiem, wino, codziennie, hehe. 

3. Znajdź swoją drogę

Kiedy mówię o ekologii, każdy ma jakieś konkretne wyobrażenie, zapominając jak rozległe zagadnienia obejmuje. Mogę walczyć ze zwolennikami naturalnych futer. mięsożercami, wariatami, którzy chcą nam wyciąć Puszczę, idiotami od żabek i autostrad, męczyć fabryki (smog, Kraków, bądź na bieżąco), hejtować samochody, ratować drzewa, badać ścieki, kontrolować wysypiska. Świat przede mną otworem stoi! Brudnym, nieokrzesanym, jednak chyba najważniejsze, że widzę w tym sens. Od tego właśnie jest młodość - żeby kompletnie się zapomnieć w jakiejś idei i właśnie nią nazwać jakiś okres swojego życia. 

Za kilka lat, pracując w jakiejś korpo i za główne osiągnięcie pracy mając wymianę suszarek do rąk na papierowe ręczniki, mam nadzieję, że z łezką w oku przypomnę sobie ten wpis. Może kiedyś zgorzknieję i uznam to wszystko za naiwność młodości. Chwilowo roję sobie, że to o czym wiem, co chciałabym zmienić ma znaczenie. To poczucie misyjności i celowości sprawiło, że dla dobra środowiska kolejną butelkę po winie wyrzucę do odpowiedniego kontenera. 

A pisząc kompletnie poważnie - ludziom, którzy nie widzą sensu w zagadnieniach środowiskowych polecam wycieczkę do pierwszego lepszego wysypiska śmieci. Niezapomniane zapachy i przeżycia. Warto zadbać o komfort życia na poziomie użytkownika, bo przecież wszystko ma znaczenie. Przynajmniej wciąż żyje w tym przekonaniu. Ja i moje koty. Przyszłe.

Miau!