poniedziałek, 15 lutego 2016

Kibice tańczą Lambadę

Jedziemy metrem. Ja i człowiek, któremu zdarza się nazywać mnie swoją dziewczyną. Słodko. Podbija do nas szeleszczący ziomeczek.
-O, Seba, siemaneczko!
Chrząkam znacząco.
-Hehe, poznajcie się. To jest Seba, a to moja świnia - Weronika.
Śmiechom nie było końca.
-To co, widzimy się na stadionie?
-Jasna sprawa!

Czy jest jakiś lepszy sposób na spędzenie Walentynek, niż romantyczne wyjście na mecz? Nie ma.

Jako wierna fanka i najlepszy kibic (w końcu mam już kartę kibica) przeżyłam swoje pierwsze wyjście na prawdziwy mecz. Stadion jest podzielony na sektory: dla gości (który przez innych kibiców jest uroczo określany "tam, gdzie siedzą kurwy"), rodzinny (dużo dzieci), VIP (drogo, ale w cenie jest szama), boczny (dla ludzi, którzy po prostu chcą oglądać grę) oraz żyleta (czyli tam, gdzie byłam ja). Wyjście na mecz wiązało się dla mnie z korowodem emocji. Słuchając opowieści ciężko mi było dostrzec fenomen wydarzenia. Zbliżająca się wiosenna ekstraklasa stworzyła trudną do odrzucenia okazję, żeby przekonać się na własnej skórze - o co tyle krzyku? Poniżej przedstawiam najważniejsze obserwacje odnośnie całej sprawy okiem kobiety.

1. Outfit

Przed meczem zostałam wyposażona w białą, Legijną koszulkę z żyletą oraz szalik w tych samych barwach. Przez jakiś tydzień żyłam w przekonaniu, że założenie koszulki na kurtkę jest jedną, wielką wkrętą. Common. Po co? Wczoraj ostatecznie okazało się, że jednak nie był to żart. Przed wyjściem wyglądałam niczym bałwan ze sporą nadwagą. Szalik uparcie zawiązałam w fantazyjną kokardę - jeśli mam już wyglądać głupio to przynajmniej po mojemu. Jak się ostatecznie okazało nie byłam jedyna - tak się naprawdę robi (z koszulką, nie szalikiem). Skoro już byłam wystrojona, jak na zimowy bal w Krainie Lodu, czas przejść dalej.

2. Wesoły autobus

Dojazd na mecz zajmuje 15 minut, więc nie mogłam zrozumieć w jakim celu wychodzimy godzinę wcześniej. Czekamy na przystanku. Już nie czuję się głupio, bo wokół nas stoi minimum 30 innych Legionistów. Podjeżdża autobus, który słychać z daleka. Na pierwszy rzut oka już wypełniony ludźmi, więc nie widzę szans na wejście do środka. Ze zrezygnowaną miną patrzę na zegarek. Otwierają się drzwi, a kiedy ziomeczki dostrzegają nasze szaliki zaczynają śpiewać "Wchodźcie śmiało, jest nas mało!". Będąc nareszcie w autobusie pierwszy raz nie muszę się martwić, że nie mam się czego trzymać na zakrętach. Nie ma takiej potrzeby. Stoję przytulając się do zapewne 6 osób, a cała droga mija nam na śpiewaniu. Wszyscy w szampańskich humorach. Nieistotne, że się nie znamy - kibicujemy tej samej drużynie i to wystarczy.

3. Piosenki

Jedną z moich większych obaw był fakt, że nie znałam zbyt wielu przyśpiewek oraz ogólnego, stadionowego savoir vivre. Jak się okazało całkiem niepotrzebnie. Stojąc wśród tysięcy innych kibiców kompletnie nikt nie zauważył, że wymyślam własny tekst. W tych bardziej skomplikowanych przyśpiewkach do ich melodii wpasowywałam intro z Gumisiów. Jeśli chodzi o typowe, stadionowe zachowania (machanie szalikami, faki do sektoru gości, gwizdanie, itp.) to po prostu naśladowałam innych. W pewnym momencie chyba aż za bardzo wczułam się w rolę. Po wspólnym odtańczeniu Lambady w ferworze emocji poczułam się jak prawdziwy kibic. Ziomek obok dziarsko splunął. Nie będę gorsza. No trudno, buty i tak były do prania. Pod koniec meczu znałam już większość przyśpiewek, machałam szalikiem jak szalona, a mój towarzysz starał się zmienić miejsce.

Jeśli chodzi o sam mecz - dookoła działo się tyle rzeczy, że często musiałam lokalizować, gdzie wogóle znajduje się piłka. Nie mniej z dumą stwierdzam, że widziałam wszystkie gole, nawet tego, którego ostatecznie nie było. W spostrzeżeniach nie mogę pominąć oprawy. Moment w którym zapalają się wszystkie race, jest pełno dymu i nic nie widać zapamiętam chyba najbardziej. O dziwo nie jest to ironia.

Z niedowierzaniem stwierdzam, że 90 minut minęło niepostrzeżenie. Nawet nie musiałam wyciągać kostki rubika zabranej "w razie czego". Zdecydowanie się nie nudziłam. Wydaje mi się, że fanką piłki nożnej oglądanej na ekranie nie zostanę nigdy. Kunsztu gry, zapewne też nie zacznę zauważać. Mecze jednak polecam wszystkim. Warto się wybrać chociaż raz, żeby poczuć ten klimat, emocje oraz euforię, kiedy Twoja drużyna zdobywa bramkę. Wszyscy dookoła skaczą i wrzeszczą. Cokolwiek. Ja w geście uwielbienia dla Ćwieka krzyczałam BANGARANG. Ale to wszystko jest nieważne. W tym momencie, jestem tylko ja, mecz i 20-kilka tysięcy innych kibiców. 

Widzimy się na kolejnym meczu!

BANGARANG!


1 komentarz:

  1. Ujęła mnie nazwa bloga! hah! Poza tym podoba mi się styl w jakim piszesz.
    ale zapraszam również do mnie ! http://lifestylebykajmakowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń